sobota, 26 października 2013

Tajemnica mostu.

                                                                                             Andrzej Maleszka      
... fragment książki  z cyklu Magiczne drzewo ...
..........
- Ratunku!
- Słyszeliście? - Co?
- Ktoś wołał ratunku.
- Niemożliwe.
- Ratunkuuu!
- Naprawdę ktoś woła!
        Rodzice popędzili do korytarza. Tośka, Filip i Wiki pognali za nimi. Nawet Kuki zostawił stanowisko obserwacyjne na balkonie i ruszył za rodzeństwem. Stanęli przy drzwiach i znów usłyszeli:
- Ratunku!
- Idziemy sprawdzić! Filip chwycił klamkę.
- Stój! - zatrzymał go tato. - Pójdę z mamą. Wy zostańcie.- Dlaczego nie możemy iść z wami!?
- Bo to jest niebezpieczne.
        Tato ostrożnie otworzył drzwi. Mroźny wiatr wdarł się do korytarza. Na schodach kłębiły się chmury, które wpływały przez rozbite okna. Gdy rodzice weszli na stopnie, dom zakołysał się. Potoczyła się jakaś puszka. Wpadła w dziurę w ścianie i poleciała w stronę ziemi. Ziemi odległej o wiele tysięcy metrów.
        Kuki zamknął oczy, żeby nie widzieć tej strasznej przepaści.
        Ich dom, wyrwany z ulicy magicznym rozkazem, uniósł się ponad chmury Gnany wiatrem i tajemną energią leciał wciąż na południe. A oni nie mogli go zatrzymać. Czerwone krzesło zostało na ziemi, więc utracili źródło mocy.
        Kiedy czar wyrzucił dom w powietrze, część ścian popękała. Wichura oderwała od muru bilbord z reklamą żelków Żu, który huśtał się na przewodzie jak wisielec, trzeszcząc upiornie.
        Lecący dom mógł się rozpaść w każdej chwili! Próbowali dzwonić po pomoc, ale telefony na tej wysokości nie działały. Rzucali listy z błaganiem o ratunek, ale wiatr darł je na strzępy. Byli bez szans. Po prostu nie było już żadnej nadziei.
        Rodzice sprawdzili, czy lecą z nimi jacyś sąsiedzi, ale mieszkania były puste. Widocznie wszyscy zdążyli uciec, kiedy dom startował w podniebną podróż. Albo wypadli przez okna. W lecącym budynku byli beznadziejnie samotni. Przynajmniej tak im się do teraz zdawało.
        Znów rozległo się wołanie:
- Ratunku!
        Krzyk dobiegał z dołu. Był to głos jakiejś dziewczyny. Filip wychylił się zza drzwi i nadsłuchiwał.
- Ona woła z parteru - szepnął. - A rodzice poszli na strych!
        Spojrzał na Tośkę.
- Sprawdzimy to?
- Chodź...
        Filip i Tośka wyszli ostrożnie na klatkę schodową. Kuki i Wiki ruszyli za nimi.
- Wy zostajecie! - zawołał Filip.
- Ja idę - powiedział stanowczo Kuki.
- Ja też! - zawołała Wiki. - Jestem najstarsza!
        Była to prawda. Choć Wiki miała osiem lat, to jeszcze niedawno była zupełnie dorosła. Bo Wiki była zaczarowaną dziewczynką.
        Zeszli ostrożnie po połamanych schodach. Przez dziury w ścianach wpełzały chmury które otoczyły ich jak wilgotne macki ośmiornicy. Przestali cokolwiek widzieć.
        Znów rozległ się krzyk:
- Na pomoc...
- Ona woła z mieszkania Podlaków... - szepnęła Tosia. - To na pewno Melania!
- No nie - jęknął Filip. - Dlaczego akurat ta głupia Wiewióra musi z nami lecieć?...
        Melania Podlak, zwana Wiewiórą, była córką sąsiadów. Miała dwanaście lat i włosy rude jak
ogon wiewiórki. W szkole nikt jej nie lubił, choć właściwie nie wiadomo czemu. Najbardziej nienawidził jej Filip.
        Tosia popchnęła drzwi do mieszkania Podlaków. Uchyliły się na kilka centymetrów Dalej coś je blokowało. Filip rozpędził się i uderzył w drzwi ramieniem. Odskoczyły gwałtownie i Filip wpadł do wnętrza.
- Uważaj!
W mieszkaniu brakowało kawałka podłogi. Pewnie odpadła, gdy dom odlatywał. Przez wielką dziurę wdzierał się wiatr i widać było odległą ziemię. Filip odczołgał się w głąb pokoju. Pozostali ostrożnie weszli do środka.
- Hej! Jest tu ktoś? - zawołała Tosia.
- Na pomoc!
        Głos dobiegał z łazienki. Pobiegli tam. Na podłodze leżała wanna przewrócona do góry nogami. Właśnie spod niej dochodziły pojękiwania.
        W czwórkę z trudem unieśli ciężką wannę. Pokazała się chuda ręka, a potem ruda głowa i cała reszta owinięta ręcznikiem. Była to niewątpliwie Melania Podlak.
- Wiewióra, wyłaź! - krzyknął Filip. - Szybko! Bo nie utrzymamy tej wanny!
        Melania wypełzła w ostatniej chwili, bo wanna wyślizgnęła się Kukiemu z rąk i z hukiem grzmotnęła o kafelki. Melania rozejrzała się nieprzytomnie, ale zobaczyła niewiele. Była krótkowidzem, a nie miała założonych szkieł kontaktowych.
- Tosia, co się dzieje? - wyszeptała. - Kąpałam się i nagle dom zaczął się kołysać. Wanna się na mnie przewróciła... Siedzę pod nią cały dzień! Gdzie jest moja mama?
- Twoja mama chyba z nami nie leci.
- Jak to... leci? - spytała zdumiona Melania. Tosia zerknęła na nią niepewnie. Zastanawiała
się, jak delikatnie wytłumaczyć sytuację. Uprzedził ją Filip. Nie był delikatny.
- Po prostu. Dom wywaliło w powietrze i lecimy nie wiadomo gdzie. Nie możemy wylądować, więc umrzemy z głodu. Chyba że wcześniej dom się rozleci. Wtedy spadniemy i zostanie z nas miazga. Ale to właściwie na jedno wychodzi - zakończył niezbyt optymistycznie.
        Melania patrzyła na niego oszołomiona, potem zerwała się i popędziła do okna.
- Uważaj! - krzyknęli.
        Za późno. Krótkowzroczna Melania nie dostrzegła dziury w podłodze. Potknęła się i wpadła do dziesięciokilometrowej przepaści.
        Melania często miała pecha.
        Przerażone dzieci podbiegły do dziury. Były pewne, że zobaczą Melanię spadającą między chmurami, ale nigdzie nie było jej widać. Nagle usłyszeli krzyk:
- Na pomoc! Wychylili się mocniej.
        Pod lecącym domem wisiał wielki bilbord reklamujący żelki Żu. Huśtał się na przewodzie elektrycznym, dziesięć metrów pod budynkiem. Ten bilbord zawsze ich wkurzał, a modelkę na plakacie nazywali Żygożelką. Ale teraz ta debilna reklama uratowała Melanii życie. Bo Wiewióra złapała się ramy bilbordu. Kołysała się pod domem jak wahadło upiornego zegara. Krzyczała rozpaczliwie.
- Ona zaraz zleci! - zawołała przerażona Tosia. - Kuki! Zawołaj rodziców! Szybko!
Kuki i Wiki popędzili na strych. Filip wychylił się za krawędź otworu.
- Idę po nią!
- Spadniesz! - krzyknęła Tośka.
         Nie było czasu na dyskusje. Filip złapał przewód, na którym wisiał bilbord. Wyskoczył i zsunął się dziesięć metrów. Wylądował obok Melanii.
- Wiewióra! - zawołał, przekrzykując wichurę.
         Melania obróciła się. Spojrzała na Filipa rozszerzonymi ze strachu oczami, a potem przytuliła się do niego z całych sił. Obejmowała go kurczowo, jak mały dzieciak. Jej włosy łaskotały Filipa w policzek.
         Chłopak spojrzał w dół. Między chmurami było widać ziemię tak straszliwie odległą, że spadanie trwałoby chyba pół godziny. A na końcu i tak zostałaby z nich miazga.
- Melania, musisz się wspiąć po tym przewodzie! Ja będę ci pomagał! Idź.
- Spadnę!
- Nie bój się. Będę cię asekurować!
         Ale Melania objęła go i nie chciała się ruszyć.
- Melania, idź, bo oboje zginiemy. Proszę cię!
         Melania puściła Filipa i zaczęła się wspinać. Na szczęście okazało się, że ma mocne ręce. Wspinała się całkiem szybko. Ale przewód był śliski, więc w połowie drogi zatrzymała się, a potem zaczęła się zsuwać. Filip chwycił ją za ramię.
- Trzymaj się, Melania! Już blisko!
         Znów zaczęli się mozolnie wspinać. Wył wiatr, było upiornie zimno, a z bilbordu uśmiechała się idiotka reklamująca żelki Żu. Filip pomyślał, że już nigdy nie zje tych przeklętych żelków.
         Dotarli wreszcie do dziury w podłodze.
- Jeszcze metr!... - wołała Tosia. Podała Filipowi rękę, ale ten krzyknął.
- Wciągnij Melanię!
         Tośka złapała dłoń Melanii i pomogła jej wejść.
Filip ostatkiem sił wspiął się do otworu i wczołgał do pokoju. Kompletnie wykończony oparł się o ścianę i ciężko oddychał.
         Melania podeszła do Filipa. Patrzyła na niego długo. W końcu wyszeptała:
- Dzięki, Filip.
         A potem zemdlała.
... więcej dowiesz się tylko z książki ...