środa, 27 listopada 2013

Tajemnica kina

fragment                                                                                Helena Willis

Rozdział 1
Śpiewający pies

Patrz! - mówi Maja. - Znowu!
Podsuwa Lassemu pod nos gazetę i pokazuje mu artykuł.
      Lasse i Maja siedzą w wygodnych fotelach w piwnicy domu Mai. Mają tu swoje biuro detektywistyczne, a w nim wszystko, czego potrzeba do pracy. Lasse czyta gazetę, a Maja przynosi nożyczki i zeszyt z wycinkami prasowymi. Do ...niego... wklejają artykuły z gazet opisujące różne przestępstwa.
- Skradziono jeszcze jednego psa - wzdycha Lasse, odkładając gazetę.
- To już trzeci w tym tygodniu. Popatrz tutaj - mówi Maja i kładzie przed Lassem zeszyt z wycinkami. Pokazuje mu dwa inne artykuły dotyczące zniknięcia psów.
- Może jest jakiś związek między tymi kradzieżami - zastanawia się Lasse. - Przeczytajmy jeszcze raz wszystkie artykuły i sprawdźmy, czy są jakieś podobieństwa między opisanymi przypadkami.
      Lasse i Maja wyjmują notatniki. Czytają po kolei wszystkie trzy artykuły i zapisują najważniejsze fakty. Potem porównują swoje notatki.
- Zginęły tylko małe psy - stwierdza Lasse. - Jak myślisz, dlaczego?
- Łatwiej jest uprowadzić małego psa - odpowiada Maja. - Małe psy nie są tak niebezpieczne jak duże.
- Psy zostały skradzione w różnych punktach miasta - mówi Lasse.
- Sprzed biblioteki, kościoła i hotelu - dodaje Maja, zaglądając do swoich notatek.
- Psy skradziono mniej więcej o tej samej porze, między siódmą a wpół do ósmej wieczorem - mówi Lasse.
- Właściciele zostawili je bez opieki tylko na kilka minut - dorzuca Maja.
- Ale był to i tak wystarczająco długi czas dla złodzieja - mówi Lasse i drapie się ołówkiem po nosie.
      Maja wycina artykuł z gazety i wkleja go do zeszytu.
- Co jeszcze wiemy? - pyta Lasse.
- Krótko po kradzieży właściciele psów odebrali tajemnicze telefony - mówi Maja. - Nikt z nich nie rozpoznał głosu osoby, która zażądała pięciu tysięcy koron za psa. Usłyszeli, że jeśli nie zapłacą, już nigdy nie zobaczą swoich pupili.
- Ci ludzie muszą być zrozpaczeni - mówi Lasse.
- A psy są na pewno bardzo niespokojne - wzdycha Maja.
- Maja, przeczytaj to jeszcze raz, może na coś wpadniemy - prosi Lasse. Zamyka oczy, żeby się lepiej skoncentrować, a Maja czyta na głos trzeci artykuł.

Policja nie natrafiła na ślad...
      „Muszę odnaleźć mojego małego Karla Filipa!", mówi zrozpaczona Iva Ross, której ukochany    piesek w środę wieczorem zniknął sprzed hotelu miejskiego. Kobieta nie może otrząsnąć się z szoku. Wczoraj późnym wieczorem odebrała telefon od złodzieja, który zażądał od niej 5000 koron za oddanie Karla Filipa.
      Iva Ross z płaczem opowiada reporterowi „Gazety Valleby", że mały pudelek jest jej jedynym przyjacielem i że nawet nauczyła go śpiewać! Kiedy Iva gwiżdże, Karl Filip wtóruje jej, głośno wyjąc. Iva apeluje do złodzieja o oddanie pieska.
      Pupilek pani Ross to już trzeci pies, który zniknął w ostatnim czasie. Co kryje się za tą tajemnicą? Policja nie natrafiła na żaden ślad.
(GV)
   
Maja ze złością zamyka zeszyt. Lasse aż podskakuje.
      - Musimy coś zrobić - mówi zdecydowanym głosem Maja. - Szkoda tych biednych psiaków!
Lasse i Maja siedzą przez chwilę w swoich fotelach i zastanawiają się, od czego zacząć. Ale nic nie przychodzi im do głowy. W końcu Lasse mówi:
      - Psy nie odnajdą się od tego, że siedzimy tutaj i się zamartwiamy. Zróbmy lepiej coś fajnego. W kinie Rio wyświetlają dziś nowy western. Seans zaczyna się za pół godziny. Idziemy! Wstawaj, Maja!
      Maja wzdycha i podnosi się z fotela. Zeszyt z wycinkami odkłada na stół. Też lubi chodzić do kina, ale nie może przestać myśleć o zaginionych psach. Zastanawia się, kto może być tak okrutny, żeby kraść mieszkańcom Valleby ich ulubieńców.
W ich małym miasteczku bezkarnie grasuje przestępca! Maja już wie, że biuro detektywistyczne ma do rozwiązania nową zagadkę!

Awantura w kolejce

      Maja złapała gumę w swoim rowerze, więc idą do kina Rio na piechotę.
To już koniec lata, liście na drzewach zmieniają kolory. Ale powietrze jest nadal ciepłe i przyjemne. Kiedy przechodzą obok poczty, spotykają komisarza policji rozkoszującego się ostatnimi promieniami słońca. Lasse i Maja podchodzą, żeby się przywitać.
- Serwus! - mówi komisarz. - A gdzież to idą moi ulubieni detektywi tego pięknego popołudnia?
- Do kina Rio na nowy western - odpowiada Maja.
- Wam to dobrze! - mówi komisarz. - A ja poszukuję złodzieja psów, który sieje postrach w naszym mieście. Nie widzieliście czegoś podejrzanego?
      Komisarz pyta, bo Lasse i Maja wiele razy pomogli mu w rozwikłaniu trudnych spraw.
- Wiemy niewiele więcej, niż jest napisane w gazecie - mówi Maja. - Pięć tysięcy koron za psa to dużo pieniędzy.
- Dwaj pierwsi właściciele już zapłacili. Przelali pieniądze.
- Wam to dobrze! - mówi komisarz. - A ja poszukuję złodzieja psów, który sieje postrach w naszym mieście. Nie widzieliście czegoś podejrzanego?
      Komisarz pyta, bo Lasse i Maja wiele razy pomogli mu w rozwikłaniu trudnych spraw.
- Wiemy niewiele więcej, niż jest napisane w gazecie - mówi Maja. - Pięć tysięcy koron za psa to dużo pieniędzy.
- Dwaj pierwsi właściciele już zapłacili. Przelali pieniądze
Lasse i Maja ustawiają się na końcu kolejki. W tłoku przy drzwiach zaczyna się robić nerwowo. Ktoś woła: - Pan stał za mną! Proszę się nie pchać!
      Lasse i Maja wspinają się na palce i widzą, że mały, rozzłoszczony człowiek próbuje się wepchnąć poza kolejką.
Od razu go rozpoznają. To Runę Andersson, recepcjonista z hotelu.
- Halo, proszę pana! - mówi bileter. - Pan przyjdzie tutaj innym razem.
      Bileter chwyta Runego Anderssona za kołnierz marynarki i prowadzi do drzwi wyjściowych. Runę szamocze się, próbując się uwolnić.
Nagle słychać trzask materiału i z rozerwanej kieszeni uniformu biletera na podłogę wypadają pieniądze - mnóstwo pieniędzy!
      Bileter najpierw patrzy na rozsypane po podłodze banknoty i monety, a potem z wściekłością na Runego Anderssona.
Runę rozumie, że przegrał walkę, i wymyka się z kina.
- Tu jest prawie tak gorąco jak na Dzikim Zachodzie - śmieje się Maja.
      Bileter zbiera z podłogi swoje pieniądze, wraca na miejsce i przedziera bilety Lassego i Mai.
- Tu jest prawie tak gorąco jak na Dzikim Zachodzie - śmieje się Maja.
      Bileter zbiera z podłogi swoje pieniądze, wraca na miejsce i przedziera bilety Lassego i Mai.
Wygląda na zdenerwowanego. Podciąga rękaw i patrzy na zegarek.
      Oj! Maja widzi na przegubie biletera duży, złoty zegarek.
Ale za paskiem zegarka widzi coś jeszcze. Dwie karty do gry! Bileter dostrzega spojrzenie Mai i szybko obciąga rękaw. Woła do kasjerki:
- Panno Lund! Proszę zadzwonić do Teodora i zapytać, gdzie się podziewa! Za dwie minuty ma włączyć film.
- Mogę zadzwonić - odpowiada panna Lund. - Ale wiesz przecież, Zorban, że od paru dni Teodor przyjeżdża do pracy taksówką i zawsze dociera na ostatnią chwilę.
      Panna Lund podnosi słuchawkę i wybiera numer. Lasse i Maja wchodzą do sali kinowej.
Znajdują swoje miejsca w trzecim rzędzie i zanurzają się w wygodnych czerwonych fotelach.
- Jeśli kiedyś nasze biuro będzie mieć kłopoty finansowe, to możemy zacząć pracować w kinie - chichocze Maja. - Wygląda na to, że nieźle się tu zarabia.
- Taksówka do pracy, kieszenie pełne pieniędzy i drogie zegarki - odpowiada Lasse, uśmiechając się.
      Operator filmowy Teodor dotarł widocznie na czas, bo dokładnie o 16:50 na ekranie pojawiają się reklamy.
      Na schodach przy rzędach foteli stoi młody mężczyzna w czerwonej marynarce i wysokim kapeluszu. Na brzuchu ma zawieszoną tacę pełną słodyczy.
      Maja ma ochotę na czekoladę, więc macha do mężczyzny, ale on wydaje się w ogóle nie zwracać na nią uwagi.
Inni widzowie też próbują go przywołać, ale sprzedawca słodyczy ogląda reklamy i wcale nie jest zainteresowany sprzedawaniem czegokolwiek.
- Ten chyba długo tu nie popracuje - szepcze poirytowana Maja do Lassego. - Ale może powodzi mu się równie dobrze jak pozostałym pracownikom kina i właściwie nie musi pracować.
-  Ciii - mówi Lasse. - Zaczyna się film.
                                              więcej już tylko w książce...

niedziela, 24 listopada 2013

Czerwone trzewiczki

                                                                                        H. Ch. Andersen   (1805-1875)

      Była raz mała dziewczynka — delikatna i ładna — tylko że w lecie musiała chodzić boso, bo była biedna, a w zimie nosiła wielkie drewniaki, od których drobne jej nóżki robiły się czerwone, strasznie czerwone.
      We wsi mieszkała stara szewcowa; siedziała i szyła najlepiej, jak tylko potrafiła, ze starych, czerwonych skrawków sukiennych parę małych trzewiczków. Trzewiczki te były może niezgrabne, ale szczerym sercem ofiarowane, a miała je dostać mała dziewczynka. Mała dziewczynka nazywała się Karen. Właśnie tego dnia, kiedy odbywał się pogrzeb jej matki, dostała czerwone trzewiczki i włożyła je po raz pierwszy; nie było to może stosowne do żałoby, ale dziewczynka nie miała przecież innych, więc szła za ubogą trumną w czerwonych trzewiczkach na bosych nogach.
      Drogą przejeżdżała właśnie wielka, stara kareta, a w niej siedziała stara pani; zobaczyła małą dziewczynkę, ulitowała się nad nią i powiedziała do pastora:
      —  Proszę mi dać tę małą dziewczynkę, będę dla niej dobra.
Karen myślała, że to z powodu jej czerwonych trzewiczków, ale stara pani powiedziała, że trzewiczki są szkaradne i kazała je spalić. A dziewczynkę ubrała ładnie i czysto. Musiała się uczyć czytać i szyć. Teraz ludzie mówili, że Karen jest ładna i miła, a zwierciadło mówiło:             „Jesteś o wiele więcej niż miła, jesteś śliczna!"
Pewnego razu przyjechała do tej okolicy królowa ze swoją córeczką, która była księżniczką. Ludzie zbiegli się gromadnie przed pałac, a między nimi była też Karen; mała księżniczka stała w oknie w białej sukni i pozwalała się oglądać; nie miała trenu ani złotej korony, tylko śliczne czerwone safianowe trzewiczki; rozumie się, że daleko ładniejsze od tych, które stara szewcowa uszyła niegdyś dla małej Karen. Na całym świecie nie mogło być nic piękniejszego od tych czerwonych trzewiczków!
      Karen była już taka duża, że miała być konfirmowana; sprawiono jej nową. suknię i miano jej sprawić nowe trzewiczki. Bogaty szewc z miasta wziął miarę z jej małej nóżki; było to u niego w izbie, gdzie stały wielkie, oszklone szafy pełne najśliczniejszych trzewiczków i błyszczących butów. Wyglądało to bardzo ładnie, ale stara pani miała słaby wzrok i nie mogła się tym zachwycać. Wśród trzewiczków była jedna para czerwonych, zupełnie takich samych jak te, które miała księżniczka, ach, jakież one były piękne! Szewc powiedział, że zrobił je dla hrabiowskiego dziecka, tylko że miara nie była dobra.
      —  To musi chyba być lakier? — zapytała stara pani. — Tak błyszczą!
      —  Naprawdę błyszczą! — powiedziała Karen. Trzewiczki były w sam raz na jej nóżki i zostały kupione. Ale stara pani nie wiedziała wcale, że trzewiczki są czerwone, bo nigdy by nie pozwoliła, aby Karen poszła do konfirmacji w czerwonych trzewiczkach.
      A Karen poszła. Wszyscy ludzie patrzyli na jej nogi, a kiedy szła po posadzce kościelnej na chór, zdawało jej się, że nawet stare malowidła na pomnikach, portrety pastorów i pastorowych w sztywnych kryzach i długich czarnych sukniach wpatrywały się w jej czerwone trzewiczki.      
      Myślała też tylko o nich, kiedy kaznodzieja położył jej rękę na głowę i mówił o chrzcie świętym, o przymierzu z Bogiem i o tym, że ona, Karen, jest już teraz dorosłą chrześcijanką, a organy grały tak uroczyście, piękne głosy dziecięce śpiewały na chórze i stary kantor śpiewał; ale Karen myślała tylko o czerwonych trzewiczkach.
      Po południu stara pani dowiedziała się od ludzi, że Karen miała czerwone trzewiczki i powiedziała, że to było szkaradnie, że to nie wypada i że Karen odtąd ma nosić do kościoła tylko czarne trzewiczki, chociażby nawet stare.
      Następnej niedzieli była komunia i Karen, wybierając się, popatrzyła na czarne trzewiczki potem na czerwone, potem znów na czerwone — i wreszcie włożyła czerwone.
      Była piękna, słoneczna pogoda; Karen ze starą panią szły ścieżką wśród zboża; było trochę kurzu. Przed kościołem stał stary żołnierz, oparty na kuli, miał dziwnie długą brodę, bardziej rudą niż siwą; była to właściwie ruda broda; zgiął się do samej ziemi w ukłonie i zapytał starą panią, czy pozwoli obetrzeć sobie trzewiki z kurzu. Karen wysunęła także swoje nóżki.
      —  Ach, jakież piękne balowe pantofelki! — zawołał stary żołnierz. — Siedźcie mocno przy tańcu! — i uderzył dłonią o podeszwy.
      Stara pani dała mu grosz i weszła z Karen do kościoła. Wszyscy ludzie w kościele patrzyli na czerwone trzewiczki, które Karen miała na nogach i wszystkie obrazy ze ścian patrzyły na nie, a kiedy Karen uklękła przed ołtarzem i przytknęła złoty kielich do ust, myślała tylko o czerwonych trzewiczkach, tak że widziała je pływające w kielichu; zapomniała o śpiewaniu psalmu, zapomniała o zmówieniu Ojcze nasz.
      Ludzie wyszli z kościoła i stara pani wsiadła do powozu. Karen podniosła nogę, aby wsiąść również, ale stary żołnierz, który stał tuż obok, powiedział: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!" I Karen nie mogła się oprzeć, musiała zrobić kilka tanecznych kroków, a kiedy zaczęła, nogi tańczyły już same dalej, było to tak, jak gdyby trzewiczki pozyskały władzę nad nogami; tańczyła wokoło kościoła i nie mogła ustać.
      Stangret pobiegł za nią, schwycił ją, podniósł i wsadził do powozu, ale nogi tańczyły dalej same, tak że straszliwie pokopała dobrą, starą panią. Nareszcie zdjęto jej trzewiczki i nogi uspokoiły się.
      W domu schowano trzewiczki do szafy, ale Karen nie mogła się powstrzymać i wciąż na nie patrzyła. Tymczasem stara pani zachorowała. Lekarze powiedzieli, że nie będzie żyła, że trzeba ją bardzo starannie pielęgnować i czuwać nad nią. Któż inny miałby się temu poświęcić jak nie Karen? Ale w mieście był wielki bal i Karen dostała zaproszenie; spoglądała na starą panią, która i tak nie mogła żyć, spoglądała na czerwone trzewiczki i myślała sobie, że to przecież nie jest grzechem; potem włożyła czerwone trzewiczki, przecież to było jej wolno, potem poszła na bal, a potem zaczęła tańczyć.
      Ale kiedy chciała skręcić na prawo, trzewiczki tańczyły na lewo; a kiedy chciała wbiec do sali na górę, trzewiczki zbiegły w dół na ulicę i dalej aż za bramę miasta. Tańczyła w nich, musiała tańczyć, aż w głąb dalekiego, ciemnego lasu.
      Nagle zaświeciło coś wśród drzew, myślała, że to księżyc, bo wyglądało jak oblicze ludzkie, ale to był stary żołnierz z rudą brodą; siedział tam, kiwał głową i mówił: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!"
      Przelękła się i chciała zrzucić czerwone trzewiczki, ale siedziały mocno; zerwała pończoszki, ale trzewiczki przyrosły jej do nóg i musiała w nich tańczyć, i tańczyła po polach i łąkach, w deszcz i w pogodę, w noc i w dzień, a w nocy było najstraszniej.
      Tańcząc, wbiegła na cmentarz, ale umarli nie tańczyli wraz z nią, mieli co innego do roboty; chciała usiąść na grobie nędzarza, gdzie rosła leśna paproć, ale nie było już dla niej spokoju ani wytchnienia.
      A kiedy w tanecznych skokach mijała otwarte drzwi kościelne, ujrzała w nich anioła w długich, białych szatach, skrzydła sięgały mu od ramion do ziemi, oblicze jego było surowe i poważne, a w ręku trzymał miecz, bardzo szeroki i błyszczący.
      —  Masz tańczyć! — rzekł — tańczyć w twoich czerwonych trzewiczkach, aż staniesz się blada i zimna, aż zeschnie się skóra na tobie jak na szkielecie. Masz tańczyć od drzwi do drzwi i pukać tam, gdzie mieszkają pyszne i próżne dzieci, aby cię usłyszały i bały się ciebie! Tańczyć masz, tańczyć!...
      —  Łaski! — zawołała Karen.
Ale nie słyszała już tego, co odpowiedział anioł, gdyż trzewiczki uniosły ją poza bramę, dalej na pole, poprzez drogę, poprzez ścieżkę, dalej, dalej...
      Pewnego ranka tańczyła przed drzwiami, które dobrze znała. Z głębi domu dochodził śpiew psalmów, wynoszono właśnie trumnę ubraną kwiatami; wiedziała już, że to stara pani umarła.          
      Karen poczuła, że wszyscy ją opuścili i anioł boży ją przeklął. Musiała tańczyć i tańczyła, tańczyła wśród ciemnej nocy. Trzewiczki niosły ją po cierniach i krzewach, które raniły jej nogi; tańczyła przez polanę, aż pod mały, samotny domek, wiedziała, że tam mieszkał kat. Zastukała do okna i zawołała:
      —  Wyjdź do mnie! Wyjdź do mnie! Nie mogę wejść do ciebie, bo muszę tańczyć!
A kat powiedział:
      —  Nie wiesz chyba, kim jestem. Ucinam głowy złym ludziom i teraz czuję, że topór mój drży.
      —  Nie ucinaj mi głowy — prosiła Karen — bo nie mogłabym odpokutować mojej winy, ale odetnij mi nogi razem z czerwonymi trzewiczkami!
      I wyznała swój grzech, a kat uciął jej nogi z czerwonymi trzewiczkami; ale trzewiczki wraz z nóżkami tańczyły dalej przez pole w głąb lasu.
      Kat wystrugał jej kule i drewniane nogi, nauczył ją psalmu, śpiewanego przez grzeszników, a ona ucałowała rękę, która kierowała toporem, i poszła przez polanę w powrotną drogę.
      —  Teraz odpokutowałam już za czerwone trzewiczki! — powiedziała do siebie. — Teraz pójdę do kościoła, aby mnie wszyscy zobaczyli! — I poszła prędko w stronę kościoła, ale kiedy już tam dochodziła, ujrzała czerwone trzewiczki, które tańczyły przed nią, zlękła się i zawróciła.
      Cały tydzień smuciła się i płakała gorzkimi łzami, ale kiedy przyszła niedziela, powiedziała sobie:
      —  Teraz już dość się nacierpiałam i namartwiłam! Teraz już jestem tyle warta co ci, którzy siedzą w kościele, zadowoleni z siebie! — I poszła odważnie naprzód, ale zaledwie doszła do drzwi, ujrzała czerwone trzewiczki tańczące przed nią, przeraziła się, zawróciła i korzyła się całym sercem, żałując swej winy.
       Zgłosiła się na plebanię i prosiła, żeby ją przyjęli do służby, będzie pracowała, będzie wszystko robiła, czego od niej zażądają, nie chce żadnej zapłaty, tylko dachu nad głową i aby być wśród ludzi. Pastorowa zlitowała się nad nią i przyjęła ją do służby. Była pracowita i rozumna. Siedziała cichutko i słuchała, jak pastor wieczorem czytał na głos Biblię. Dzieci lubiły się z nią bawić, ale gdy mówiły o strojach i świecidełkach i marzyły, aby być tak piękne jak królowa, potrząsała głową.
      Następnej niedzieli poszli wszyscy do kościoła i chcieli ją zabrać ze sobą, ale ona spojrzała ze smutkiem i ze łzami w oczach na swoje kule, więc poszli wysłuchać słowa bożego, a ona udała się sama do swojej komórki, która była tak mała, że mieściło się w niej tylko łóżko i krzesło; tam usiadła z książką do nabożeństwa; a kiedy czytała nabożnie modlitwy, wiatr przyniósł jej dźwięki organów z kościoła i wzniosła oczy zalane łzami, i modliła się:
      —  O Boże, zlituj się nade mną!
Wtedy słońce zaświeciło jasno i stanął przed nią anioł boży w białych szatach, ten sam, którego widziała owej nocy pod drzwiami kościoła, nie miał jednak już w ręku ostrego miecza, tylko prześliczną, zieloną gałąź, obwieszoną różami, i dotykał nią pułapu, który unosił się coraz wyżej, a tam gdzie go dotknął, zabłysła złota gwiazda. Dotknął ścian, które rozstąpiły się tak, że mogła ujrzeć dźwięczące organy i stare portrety pastorów i pastorowych; parafianie siedzieli w paradnych krzesłach i śpiewali psalmy — gdyż sam kościół przyszedł tutaj do komórki ubogiej dziewczyny albo też ona znalazła się w kościele. Siedziała w ławce razem z domownikami pastora, a kiedy skończyli śpiewać psalm i zobaczyli ją, skinęli z uśmiechem głowami i powiedzieli:
      —  To dobrze, żeś przyszła, Karen!
      —  To była łaska! — powiedziała.
I organy zadźwięczały, a głosy dziecięce w chórze zabrzmiały miękko i rzewnie. Jasne promienie słoneczne padały ciepłym blaskiem przez okno prosto na ławkę kościelną, w której Karen siedziała; serce jej było tak przepełnione słońcem, pokojem i radością, że pękło; dusza jej pofrunęła na promieniach słonecznych do Boga, a tam nikt już nie pytał o czerwone trzewiczki.

środa, 20 listopada 2013

Calineczka




H. Ch. Andersen

      Była sobie pewnego razu kobieta, która bardzo, bardzo pragnęła mieć malutkie dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do starej czarownicy i powiedziała jej:
       —  Pragnęłabym z całego serca mieć małe dziecko, czy mogłabyś mi powiedzieć, skąd je mogę wziąć?
      —  Znajdziemy na to radę — powiedziała czarownica. — Masz tu ziarnko jęczmienia, nie z tego gatunku, który rośnie na chłopskim polu, ani z tego, który jedzą kury. Wsadź je do doniczki,
                                                                             
 zobaczysz, co z tego wyrośnie!      —  Dziękuję ci — powiedziała kobieta i dała czarownicy dwanaście groszy. Potem poszła do domu, zasadziła ziarnko jęczmienia i natychmiast wyrósł piękny, duży kwiat, który wyglądał jak tulipan, ale płatki miał stulone tak, jak gdyby kwiat był jeszcze w pączku.
      —  Jakiż to piękny kwiat! — powiedziała kobieta i pocałowała śliczne czerwone i żółte płatki. I w chwili kiedy składała ten pocałunek, rozległ się jak gdyby wystrzał i kwiat otworzył się od razu. Był to prawdziwy tulipan, ale w środku kwiatu siedziała na zielonym słupku maleńka dziewczynka, śliczna i delikatna. Miała nie więcej niż cal wysokości i dlatego nazwano ją Calineczką. Pięknie polakierowana łupina włoskiego orzecha służyła jej za kołyskę, błękitne płatki fiołków zastępowały materace, a płatek róży — kołdrę. Spała tam w nocy, a w dzień bawiła się na stole, gdzie kobieta postawiła talerz, a naokoło zrobiła wianek z kwiatów, których łodygi leżały w wodzie; po talerzu pływał wielki płatek tulipana, a Calineczka mogła na nim siedzieć i płynąć z jednego brzegu talerza na drugi, a zamiast wioseł miała dwa białe końskie włosy. Wyglądało to prześlicznie. Calineczka umiała także śpiewać tak pięknie i wdzięcznie jak nikt na świecie. Pewnej nocy, gdy leżała w swoim ślicznym łóżeczku, przyszła wstrętna ropucha; wskoczyła przez okno, bo szyba była stłuczona. Ropucha była brzydka, duża i mokra, wskoczyła na stół, gdzie Calineczka spała pod czerwonym płatkiem róży.
      —  Piękna byłaby z niej żona dla mego syna! — powiedziała ropucha, wzięła skorupę orzecha, gdzie spała Calineczka, i razem z nią zeskoczyła z okna do ogrodu.
      Przepływała tam szeroka rzeka, brzeg jej był bagnisty, tu mieszkała ropucha ze swoim synem. Och, jakiż był brzydki i wstrętny, zupełnie jak jego matka. „Kwa, kwa, brekekekeks!", to było wszystko, co potrafił powiedzieć, kiedy zobaczył śliczną, maleńką dziewuszkę w łupinie orzecha.
      —  Nie mów tak głośno, bo się obudzi — powiedziała stara ropucha. — I jeszcze nam ucieknie, bo jest lekka jak łabędzi puch. Posadzimy ją na rzece, na dużym liściu lilii wodnej, tam jej będzie dobrze. Ona jest taka lekka i mała, że liść ten jest dla niej całą wyspą. Stamtąd nam nie ucieknie. A my tymczasem doprowadzimy do porządku odświętną izbę pod bagnem, gdzie zamieszkacie po ślubie.
      Na rzece rosło mnóstwo wodnych lilii z szerokimi liśćmi, które wyglądają, jakby pływały po wodzie. Liść leżący najdalej był największy, do niego podpłynęła ropucha i postawiła na nim łupinę orzecha z Calineczką. Biedna, mała istotka obudziła się wczesnym rankiem i kiedy zobaczyła, gdzie się znajduje, zaczęła gorzko płakać, bo liść otoczony był ze wszystkich stron wodą i nie mogła się wydostać na ląd.
      Stara ropucha siedziała na dole w bagnie i zdobiła izbę trzciną i żółtymi płatkami nenufarów; wszystko musiało być piękne dla nowej synowej; potem podpłynęła razem ze swoim wstrętnym synem do liścia, na którym stała Calineczka. Chcieli zabrać jej śliczne łóżko i wstawić do pokoju młodej pary, zanim ona sama by się tam zjawiła. Stara ropucha ukłoniła się głęboko w wodzie przed Calineczką i powiedziała:
       —  Oto widzisz mego syna, zostanie on twoim mężem, a zamieszkacie z przepychem na dole, w bagnie!
      —  Kwa, kwa, brekekekeks! — to było wszystko, co potrafił powiedzieć syn. Potem wzięli śliczne małe łóżeczko i odpłynęli z nim, a Calineczka siedziała sama na zielonym listku i płakała, bo nie chciała zamieszkać u wstrętnej ropuchy ani zostać żoną jej obrzydliwego syna. Małe rybki, które pływały w wodzie, widziały ropuchę, słyszały, co mówiła i wysunęły głowy z wody, chcąc obejrzeć małą dziewczynkę. Zachwyciły się nią bardzo i zrobiło im się naprawdę żal, że będzie musiała zamieszkać u wstrętnej ropuchy. Nie, nigdy, przenigdy! Zebrały się pod powierzchnią wody naokoło zielonej łodygi z liściem, na którym stała, przegryzły zębami łodygę i liść popłynął z biegiem strumienia, a na nim Calineczka daleko, daleko, tam gdzie ropucha nie mogła już jej dogonić.
      Calineczka przepływała obok różnych okolic, a małe ptaszki siadały w krzakach, patrzały na nią i śpiewały:
      „Jakaż to miła, mała dziewczynka!" Liść razem z nią płynął coraz dalej i dalej; w ten to sposób powędrowała Calineczka za granicę.
      Uroczy, mały biały motylek krążył nad nią od dawna i w końcu usiadł na liściu, gdyż Calineczka spodobała mu się niezmiernie; i ona również była bardzo zadowolona, bo ropucha nie mogła jej już dogonić i tak pięknie było tam, gdzie przepływała; słońce świeciło na wodzie i wyglądało jak błyszczące złoto.      
      Calineczka wzięła swój pasek i przywiązała jednym końcem motylka, drugi koniec wstążki przymocowała do liścia, ruszył on teraz o wiele szybciej i ona również, bo przecież stała na liściu.
      Nagle sfrunął wielki chrabąszcz, spostrzegł ją, w mgnieniu oka schwycił w swe macki jej smukłą postać i pofrunął z nią na drzewo, a zielony liść płynął dalej po rzece i motyl również, bo był przecież przywiązany do liścia i nie mógł się uwolnić.
      Mój Boże, jak bardzo przestraszyła się biedna Calineczka, kiedy chrabąszcz usiadł z nią na drzewie! Najbardziej martwiła się jednak tym, że przywiązała motylka, bo przecież jeżeli nie uda mu się uwolnić, umrze z głodu. Ale chrabąszcz nie troszczył się o to wcale. Usadowił się razem z nią na największym zielonym liściu na drzewie, nakarmił ją słodkim kwiatowym sokiem i powiedział jej, że jest urocza, chociaż zupełnie nie przypomina chrabąszcza. Później przyszły z wizytą wszystkie chrabąszcze mieszkające na tym samym drzewie; obejrzały ją; panny chrabąszczówny potrząsały mackami i mówiły: „Ona ma tylko dwie nogi, jakże to nędznie wygląda! Nie ma macek — mówiły inne. — Jakaż jest cienka w pasie, fe, wygląda jak człowiek! Jaka brzydka!!!" — mówiły wszystkie chrabąszczówny, a Calineczka była przecież taka śliczna!       Tak też myślał z początku chrabąszcz, który ją porwał, ale gdy wszyscy mówili, że jest brzydka, zaczął sam w końcu tak sądzić i nie chciał jej już wcale. Niech sobie idzie, dokąd chce. Chrabąszcze sfrunęły razem z nią z drzewa i posadziły ją na stokrotce; a Calineczka płakała, że chrabąszcze jej nie chcą, bo jest taka brzydka, a przecież była najmilszą istotą, jaką można sobie wyobrazić, taka delikatna i jasna jak najpiękniejszy płatek róży.
      Przez całe lato mieszkała biedna Calineczka sama jedna w dużym lesie. Uplotła sobie łóżko z traw i powiesiła pod wielkim liściem szczawiu, aby deszcz na nią nie padał; zbierała słodki sok z kwiatów i wypijała rosę, która co rano lśniła na liściach.
      Tak przeszło lato i jesień, ale oto przyszła zima, mroźna, długa zima. Wszystkie ptaki, które tak pięknie dla niej śpiewały, odleciały. Drzewa i kwiaty zwiędły, wielki szczawiowy liść, pod którym mieszkała, zwinął się i pozostał tylko żółty, suchy badyl. Calineczka marzła straszliwie, bo jej sukienki podarły się, a ona sama była taka delikatna i taka mała. Biedna Calineczka, mogła zamarznąć na śmierć! Zaczął padać śnieg i każdy płatek śniegu, który na nią padał, był tym, czym dla nas cala łopata śniegu, bo my jesteśmy duzi, a ona miała tylko cal długości. Otuliła się zeschłym listkiem, ale nie ogrzało jej to wcale; drżała z zimna.
      Tuż pod lasem, gdzie mieszkała, znajdował się duży łan zboża, ale zboża nie było już od dawna, tylko nagie, wyschłe rżysko sterczało na zmarzniętej ziemi. Rżysko to wydawało się Calineczce tak duże jak olbrzymi las. O, jakże drżała z zimna!
      Doszła wreszcie do mieszkania polnej myszki. Myszka mieszkała w małej norze pod ścierniskiem. Było tam ciepło i zacisznie, cały pokój zapełniony był ziarnami zboża, oprócz pokoju była piękna kuchnia i spiżarnia. Biedna Calineczka stanęła w drzwiach jak mała żebraczka i poprosiła o maleńkie ziarnko jęczmienia, bo od dwóch dni nic nie miała w ustach.
      —  Moje ty biedne stworzonko! — powiedziała polna mysz, bo w gruncie rzeczy była to dobra, stara mysz — wejdź do mego ciepłego pokoju i zjedz ze mną obiad. A ponieważ Calineczka jej się spodobała, powiedziała:
      —  Mogłabyś zostać u mnie przez zimę, ale musisz ładnie, czysto sprzątać mój pokój i opowiadać mi bajki, bo bardzo bajki lubię.
      Calineczka robiła wszystko, czego wymagała od niej stara mysz polna, i odtąd wiodło jej się wcale dobrze.
      —  Będziemy miały wkrótce odwiedziny — powiedziała mysz polna — mój sąsiad ma zwyczaj odwiedzania mnie raz na tydzień. Powodzi mu się jeszcze lepiej niż mnie, ma wielkie salony i nosi piękne, czarne aksamitne futro. Gdyby chciał cię wziąć za żonę, miałabyś los zapewniony. Tylko że jest niewidomy. Musisz mu opowiadać najpiękniejsze bajki, jakie znasz!
      Ale Calineczka nie miała na to ochoty, nie zależało jej wcale na sąsiedzie, gdyż był to kret. Przyszedł wreszcie w odwiedziny w swoim czarnym aksamitnym futrze. Mysz polna mówiła, że jest taki bogaty i uczony i że jego mieszkanie było więcej niż dwadzieścia razy większe od mieszkania myszy; był rzeczywiście uczony, ale nie znosił słońca i pięknych kwiatów, mówił o nich źle, bo ich nigdy nie widział. Calineczka musiała mu śpiewać i zaśpiewała: „Leć, chrabąszczu, leć!" i „Chodzi mniszek po łące!"
      Wtedy kret zakochał się w niej, zachwycony jej pięknym głosem, ale nie powiedział nic, bo był to już taki rozważny jegomość. Wykopał sobie w ziemi długi korytarz, prowadzący od jego domu do nory myszy; pozwolił Calineczce i myszy spacerować po tym korytarzu, kiedy tylko będą chciały. Prosił je, aby się nie bały martwego ptaka, który leży w korytarzu. Był to cały ptak ze skrzydłami i z dziobem, umarł zapewne niedawno i pochowano go właśnie tam, gdzie kret wykopał swój korytarz.
      Kret wziął do pyska kawałek próchna, które świeciło w ciemnościach, szedł przodem i świecił im w długim, ciemnym korytarzu. Gdy przyszli do miejsca, gdzie leżał martwy ptak, kret wparł swój szeroki nos w powałę i rozrzucał ziemię, dopóki nie zrobił dużego otworu, przez który przeświecało światło. Pośrodku na podłodze leżała martwa jaskółka; piękne jej skrzydła były z obu stron przyciśnięte do boków, nogi i głowa schowane pod pióra; biedny ptak na pewno umarł z zimna. Calineczce strasznie go było żal, kochała tak bardzo wszystkie ptaszki, które jej tak pięknie śpiewały i ćwierkały, ale kret trącił ptaka swoją krótką nogą i powiedział:
      —  Nie będzie już nigdy śpiewać! Jakże godne politowania jest stworzenie, które urodziło się ptakiem! Bogu niech będą dzięki, że żadne z moich dzieci nie będzie ptakiem; taki ptak nie potrafi nic, tylko wołać: „kwiwit", a w zimie musi umierać z głodu!
      —  Tak, mówi pan jak człowiek rozsądny — odezwała się mysz polna. — Co przyjdzie ptaszkowi z jego świergotu, gdy nadchodzi zima? Musi głodować i marznąć. Jednak jest w tym coś wzniosłego.
      Calineczka nie powiedziała nic; ale gdy oboje odwrócili się plecami do ptaka, schyliła się, odgarnęła pióra, które zakrywały mu głowę, i pocałowała go w zamknięte oczy.
      „Może to on tak latem ślicznie mi śpiewał — myślała. — Ileż radości sprawił mi ten kochany, piękny ptaszek!"
Kret zatkał dziurę, przez którą przeświecał jasny dzień, i odprowadził panie do domu. Ale w nocy Calineczka nie mogła spać; wstała z łóżka i uplotła ze słomy duży, ładny dywan, który zaniosła do korytarza, i przykryła nim martwego ptaszka, potem po obu stronach ptaszka położyła miękką bawełnę, znalezioną w pokoju myszy; chciała, aby był ciepło przykryty w zimnej ziemi.
      —  Żegnaj, śliczny mały ptaku! — powiedziała. — Żegnaj, i dziękuję ci za twój cudny śpiew w lecie, gdy wszystkie drzewa były zielone i słońce tak mocno nam świeciło! Potem przyłożyła swą głowę do piersi ptaszka, ale nagle przeraziła się, bo wydało jej się, jak gdyby w środku coś pukało; było to serce ptaszka. Nie był on martwy, tylko skostniały z zimna, a teraz ogrzał się i powracał do życia. Jesienią wszystkie jaskółki odlatują do ciepłych krajów, ale ta, która się spóźni, marznie, pada na ziemię i przykrywa ją zimny śnieg.  Calineczka drżała na całym ciele, tak bardzo była przestraszona; ptak był duży, bardzo duży w porównaniu z nią, która miała tylko cal długości. Ale zebrała się na odwagę, otuliła mocniej bawełną biedną jaskółkę, przyniosła miętowy listek, który jej służył za kołdrę, i przykryła nim głowę ptaka.
      Następnej nocy wyśliznęła się do niego znowu; był żywy, ale tak słaby, że mógł tylko na chwilę otworzyć oczy i spojrzeć na Calineczkę, która stała z kawałkiem próchna w dłoni, bo innej latarni nie miała.
      —  Dziękuję ci, moje śliczne, małe dziecko! —Powiedziała chora jaskółka. — Tak się doskonale ogrzałam. Wkrótce odzyskam siły i będę mogła latać na dworze w ciepłym blasku słońca.
      —  Ach! — powiedziała Calineczka — na dworze jest tak zimno, śnieg i mróz. Leż w twoim ciepłym łóżku, będę cię pielęgnowała!
      Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatka, jaskółka wypiła wodę i opowiedziała jej, jak to zraniła sobie skrzydełko o ciernisty krzak i nie mogła z tego powodu tak prędko fruwać jak inne jaskółki, które odleciały daleko, daleko do ciepłych krajów. Upadła na ziemię, ale potem nie wie już nic, co się z nią działo i jak się tu znalazła.
      Przez całą zimę została jaskółka pod ziemią, a Calineczka była dla niej dobra i kochała ją bardzo; ani kret, ani mysz polna nie mieli o tym pojęcia, bo nie lubili przecież biednej, ubogiej jaskółki.
      Natychmiast gdy przyszła wiosna i słońce ogrzało ziemię, jaskółka powiedziała Calineczce: „do widzenia"  i otworzyła dziurę zrobioną przez kreta w górze. Słońce tak pięknie świeciło i jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie chciałaby z nią razem polecieć, mogłaby siedzieć na grzbiecie i poleciałyby daleko, do zielonego lasu. Ale Calineczka wiedziała, że stara mysz polna zmartwiłaby się, gdyby ją w ten sposób porzuciła.
      —  Nie, nie mogę — powiedziała.
      —  Bądź zdrowa, moja dobra, śliczna dziewczynko! — pożegnała ją jaskółka i poleciała ku słońcu. Calineczka patrzała za nią i oczy jej napełniły się łzami, bo bardzo kochała jaskółkę.
      —  Kwiwit! kwiwit! — śpiewał ptaszek i pofrunął do zielonego lasu.
Ale Calineczka była bardzo smutna. Nie mogła wyjść na ciepłe słońce; zboże, które było zasiane dookoła domu polnej myszki, wyrosło tak wysoko, że dla biednej, małej Calineczki był to duży, gęsty las, miała przecież tylko cal wzrostu.
      —  Latem musisz sobie uszyć wyprawę — powiedziała do niej mysz polna, bo właśnie sąsiad, nudny kret w czarnym futrze, poprosił o jej rękę. — Musisz mieć suknie i bieliznę, abyś miała w czym chodzić i w czym spać, kiedy będziesz żoną kreta.
      Calineczka musiała kręcić wrzeciono, a mysz polna wynajęła cztery pająki, które dzień i noc przędły i tkały. Co wieczór odwiedzał ją kret i mówił bez przerwy o tym, że kiedy się skończy lato, słońce przestanie tak grzać — bo teraz spala ziemię na kamień — więc kiedy przejdzie lato, wyprawią sobie wesele. Ale dziewczynka nie była wcale zadowolona, bo nie znosiła nudnego kreta. Co rano, kiedy słońce wschodziło, i co wieczór, kiedy zachodziło, wymykała się za drzwi, i kiedy wiatr rozwiewał kłosy zboża, tak że mogła widzieć błękit nieba, myślała o tym, jak pięknie i jasno jest na świecie i jak bardzo by chciała zobaczyć jaskółkę; ale jaskółka nigdy nie wracała; na pewno była daleko w pięknym, zielonym lesie.
      Kiedy nadeszła jesień, wyprawa Calineczki była skończona.
      —  Za cztery tygodnie będziesz miała wesele — powiedziała do niej mysz polna.
Ale Calineczka zaczęła płakać i powiedziała, że nie chce iść za mąż za nudnego kreta.
      —  Głupstwo — powiedziała mysz polna — nie upieraj się, bo cię ugryzę moimi białymi zębami. Będziesz miała takiego pięknego męża. Nawet królowa nie ma takiego pięknego czarnego futra.  Ma on dobrze zaopatrzoną kuchnię i piwnicę.  Powinnaś Bogu dziękować za takiego męża.
      I oto miało się odbyć wesele. Przyszedł kret, aby zabrać Calineczkę, miała z nim mieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie wychodzić na ciepłe słoneczko, bo kret nie znosił słońca. Biedne dziecko było bardzo zmartwione, musiała się pożegnać z jasnym słońcem, w które mogła przecież patrzeć stojąc przed drzwiami mieszkania polnej myszy.
      —  Żegnaj, jasne słońce! — powiedziała dziewczynka, wyciągnęła do góry ramiona i oddaliła się trochę od mieszkania polnej myszy. Zboże było zżęte i sterczały tylko suche badyle.
      — Żegnaj, żegnaj! — powtórzyła i objęła swoim delikatnym ramieniem mały, czerwony kwiatek, który tam rósł. — Pozdrów ode mnie kochaną jaskółkę, jeżeli ją zobaczysz!
      —  Kwiwit! kwiwit! — rozległo się nad jej główką, obejrzała się, była to jaskółka, która właśnie nad nią przelatywała. Gdy tylko zobaczyła Calineczkę, bardzo się ucieszyła; dziewczynka opowiedziała jej, jak niechętnie wychodzi za mąż za brzydkiego kreta, i że będzie musiała mieszkać głęboko pod ziemią, gdzie nigdy nie świeci słońce. Nie mogła się powstrzymać od płaczu.
      —  Teraz nadchodzi chłodna zima — powiedziała jaskółka. — Lecę daleko stąd, do ciepłych krajów, czy chcesz polecieć ze mną? Mogłabyś usiąść na moim grzbiecie, przywiąż się tylko mocno paskiem, wtedy odlecimy daleko od wstrętnego kreta i jego ciemnej nory, daleko nad górami, do ciepłych krajów, gdzie słońce piękniej świeci niż tutaj, gdzie jest zawsze lato i gdzie rosną cudne kwiaty. Leć tylko ze mną, mała kochana Calineczko, która uratowałaś mi życie, kiedy leżałam zmarznięta w ciemnej piwnicy.
      —  Tak, polecę z tobą — powiedziała Calineczka i usadowiła się na grzbiecie jaskółki, nogi oparła na rozpostartych skrzydłach i przywiązała się paskiem do najmocniejszego pióra jaskółki, a jaskółka poleciała wysoko w powietrze nad lasami i morzem, wysoko nad wielkimi górami, gdzie zawsze leży śnieg. Calineczka marzła w zimnym powietrzu, ale wtedy wtulała się w ciepłe pierze ptaka i wysuwała tylko główkę, aby podziwać z góry wszystkie piękności.
      Przyleciały do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam o wiele jaśniej niż tu; niebo było dwa razy tak wysokie, a na wzgórzach i płotach rosły najpiękniejsze jasne i ciemne winogrona, na drzewach wisiały cytryny i pomarańcze; pachniały mirty i mięta, a po drogach biegały śliczne dzieci i bawiły się dużymi, barwnymi motylami. Ale jaskółka leciała jeszcze dalej, a było tam coraz ładniej i ładniej. Pod wspaniałymi, zielonymi drzewami na brzegu błękitnego morza stał lśniąco biały, starożytny zamek z marmuru, winorośle pięły się wzdłuż wysokich kolumn, na górze było wiele gniazd jaskółczych, a w jednym z nich mieszkała jaskółka, która przyleciała z Calineczką.
      —  Tu jest mój dom — powiedziała jaskółka. — Ale ty musisz sobie wyszukać jeden z tych pięknych kwiatów, które rosną tam na dole, umieszczę cię tam i będzie ci tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć.
      —  To cudownie — powiedziała Calineczka i klasnęła w małe rączki.
A leżała tam duża, biała kolumna z marmuru; rozpadła się ona kiedyś na trzy kawałki, między którymi kwitły najpiękniejsze, wielkie, białe kwiaty. Jaskółka zniżyła się i posadziła Calineczkę na jeden z szerokich płatków.
      Co za niespodzianka! W środku kwiatu siedział maleńki człowieczek, tak biały i przezroczysty, jak gdyby był zrobiony ze szkła; na głowie miał piękną złotą koronę, a z ramion wyrastały mu cudne, jasne skrzydła, a nie był wcale większy od Calineczki. Był to duszek kwiatów. W każdym kwiecie mieszkał taki maleńki pan albo maleńka pani, ale ten królował nad wszystkimi.
      —  Boże, jakiż on piękny! — szepnęła Calineczka do jaskółki. Mały książę przestraszył się bardzo jaskółki, bo w porównaniu z nim była olbrzymim ptakiem, ale kiedy zobaczył Calineczkę, ucieszył się, była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widział. Zdjął więc z głowy złotą koronę, włożył ją Calineczce i spytał ją, jak się nazywa i czy chce zostać jego żoną i królową wszystkich kwiatów.
      To był rzeczywiście zupełnie inny mąż niż syn ropuchy i kret w czarnym aksamitnym futrze. I dlatego Calineczka odpowiedziała pięknemu księciu: „Tak." Z każdego kwiatu wyszła pani lub pan i byli tacy śliczni, że aż przyjemnie było patrzeć; każdy przyniósł Calineczce jakiś podarunek, ale najpiękniejsze ze wszystkiego byty dwa piękne skrzydła dużej, białej muchy; skrzydła te przytwierdzono jej do pleców i teraz mogła fruwać z kwiatka na kwiatek. Była to wielka przyjemność, a jaskółka siedziała na górze w swoim gnieździe i śpiewała im, jak tylko potrafiła najładniej, ale w głębi duszy była zmartwiona, bo bardzo kochała Calineczkę i niechętnie się z nią rozłączała.
      —  Nie powinnaś się nazywać Calineczka — powiedział do niej duszek kwiatów. — To brzydkie imię, a ty jesteś taka ładna. Będziemy cię nazywali Maja.
      —  Bądź zdrowa, bądź zdrowa! — zawołała jaskółka i odleciała z ciepłych krajów w daleką drogę do Danii. Tam uwiła sobie małe gniazdko nad oknem, gdzie mieszkał pan, który umie opowiadać baśnie. Śpiewała mu: „Kwiwit, kwiwit!" i stąd ta cała historia.

Choinka



 H. Ch. Andersen   (1805-1875)

      Daleko w lesie rosła śliczna mała choinka; wybrała sobie piękne miejsce, słońce miało do niej dostęp, powietrza było dużo i wszędzie dookoła niej rosło wielu jej starszych towarzyszy: sosny i świerki; ale mała choinka chciała tylko rosnąć,  nie myślała o gorącym słońcu ani o świeżym powietrzu, nie zwracała uwagi na wiejskie dzieci,
 które biegały rozmawiając i zbierając poziomki czy maliny; dzieci przychodziły z pełnym dzbankiem, układały jagody na trawie, a potem siadały obok choinki i mówiły:
      —  Jakie to śliczne, maleńkie drzewko! — Choinka nie lubiła tego. Następnego roku była już znacznie wyższa, a gdy znowu upłynął rok, urosła jeszcze bardziej; sądząc po ilości słojów, można było wiedzieć, ile ma lat.
      —  Ach, gdybym już była taka duża jak inne drzewa! — wzdychała mała choinka. — Mogłabym wtedy rozpostrzeć szeroko gałęzie i patrzeć w daleki świat. Ptaki wiłyby gniazda pośród moich gałęzi, a wiatrowi, gdyby zawiał, kłaniałabym się wytwornie głową, zupełnie tak samo jak inne drzewa!
      Nie cieszyło jej słońce ani ptaki, ani różowe obłoki, które przepływały wysoko nad nią co rano i co wieczór. Kiedy nadchodziła zima i wszystko wokoło przykryte było iskrzącym się, białym śniegiem, zdarzało się, że zając przeskakiwał przez choinkę (o, jakież to było irytujące!). Ale przeszły dwie zimy i na trzecią zimę drzewo zrobiło się takie duże, że zając musiał je okrążać.
      „Ach, rosnąć, rosnąć, być dużą, dorosłą to jedyne szczęście na świecie!" — myślała choinka.
Na jesieni przychodzili zawsze drwale i ścinali niektóre z dużych drzew, zdarzało się to co roku i młoda choinka, która była teraz zupełnie duża, drżała, bo wielkie, wspaniałe drzewa padały na ziemię z trzaskiem i hukiem. Odrąbywano gałęzie i drzewa leżały teraz nagie, wąskie i długie; trudno je było poznać, a potem ładowano je na wóz i konie wywoziły je z lasu. Dokąd je wieźli? Co je czekało?
      Na wiosnę, kiedy przylatywały jaskółka i bocian, choinka pytała ich:
      —  Czy nie wiecie, dokąd je zabrano? Czy nie spotkałyście ich?
Jaskółka nic nie wiedziała, ale bocian słuchał w zamyśleniu, kiwał głową i mówił:
      —  Tak, wydaje mi się, że wiem; kiedy leciałem z Egiptu, spotkałem wiele nowych okrętów; na okrętach były wspaniałe maszty, wydaje mi się, że to były one, pachniały sosną; pozdrawiałem je wielokrotnie, ale one stały tak dumnie, takie wyprostowane!
      —  Ach, gdybym to ja już była dość duża na to, aby jeździć po morzach! Jakie ono właściwie jest, to morze, i jak wygląda?
      —  To za trudne do wytłumaczenia! — powiedział bocian i odleciał.
      —  Raduj się twoją młodością! — mówiły promienie słoneczne. — Ciesz się z tego, że jesteś młoda, że rośniesz!
      Wiatr całował choinkę, rosa płakała nad nią łzami, ale drzewo nie rozumiało tego wcale.
Kiedy nadeszło Boże Narodzenie, ścięto dwa młode drzewka, może mniejsze, a może w tym samym wieku co choinka, ale ona nie miała ani chwili spokoju, tylko ciągle chciała w świat. Tym młodym drzewkom, a były to najpiękniejsze, nie odrąbano gałęzi, położono je na wozie i konie wywiozły je z lasu.
      —  Dokąd je zabierają? — pytała choinka. — Nie są większe ode mnie, jedna była nawet o wiele ode mnie mniejsza. Dlaczego zostawiono im wszystkie gałęzie? Dokąd je wiozą?
      —  Wiemy, wiemy! — ćwierkały wróble. — Zaglądałyśmy w mieście do okien! Wiemy, dokąd one jadą!
      Wiozą je do największych wspaniałości, jakie sobie można wyobrazić! Zaglądałyśmy do okien i widziałyśmy, że zasadzono je pośrodku ciepłego pokoju i ozdobiono najpiękniejszymi przedmiotami, złoconymi jabłkami, piernikami, zabawkami i tysiącem świeczek!
      —  A potem? — pytała choinka i drżała wszystkimi gałązkami. — A potem? Co się dzieje potem?
      —  Więcej nie widziałyśmy. Ale to było cudowne!
„Czy i ja jestem stworzona, aby pójść tą promienną drogą? — myślała choinka. — To jeszcze lepiej niż pływać po morzu! Jakże cierpię z tęsknoty! Żeby już nadeszło Boże Narodzenie! Oto jestem już duża i rozrośnięta, tak jak te, które wywieziono zeszłego roku! Ach, gdybym już była na wozie! Gdybym już była w tym ciepłym pokoju wśród przepychu i wspaniałości. A potem? Tak, potem będzie coś jeszcze piękniejszego, po co by mnie tak stroili? Potem musi się stać coś wspanialszego, większego — ale co? Ach, jakże cierpię, jakże tęsknię, nie wiem sama, co się ze mną dzieje!"
      —  Ciesz się ze mnie! — mówiło powietrze i światło słoneczne. — Ciesz się, że jesteś młoda, świeża i stoisz na wolności.
Ale choinka nie cieszyła się wcale; rosła i rosła, latem i zimą była zielona, ciemnozielona; ludzie, którzy ją widzieli, mówili:
      „To piękne drzewo!" A na Boże Narodzenie ścięto ją pierwszą. Siekiera przecięła ją głęboko aż do szpiku, choinka upadła z jękiem na ziemię, czuła ból, omdlenie i nie mogła wcale myśleć o swoim szczęściu; była zmartwiona, że musi porzucić miejsce rodzinne, rozłączyć się z pniem, z którego wyrosła; wiedziała, że już nigdy nie zobaczy swych drogich, starych towarzyszy, małych krzaczków i kwiatów, które dookoła niej rosły, może nawet i ptaków. Odjazd wcale nie był przyjemny.
      Choinka ocknęła się, kiedy wypakowano ją razem z innymi drzewami na podwórzu i kiedy usłyszała, jak jakiś człowiek powiedział:
      —  Ta jest wspaniała, tylko ta nam się przyda.
Potem przyszło dwóch służących w pięknej liberii i zaniosło choinkę do wielkiej, pięknej sali. Naokoło na ścianach wisiały portrety, a obok wielkich, kaflowych pieców stały wielkie chińskie wazy z lwami na pokrywach; stały tam bujające fotele, sofy kryte jedwabiem, wielkie stoły pokryte albumami i zabawki, które kosztowały sto razy po sto talarów (tak przynajmniej mówiły dzieci). Wstawiono choinkę w skrzynię do śmieci, napełnioną piaskiem, którą dla niepoznaki pokryto dookoła zielonym suknem, i postawiono ją na dużym barwnym dywanie. Ach, jakże drzewko drżało! Co się teraz stanie? Przyszli lokaje i pokojówki i zaczęto przystrajać choinkę. Powiesili na jej gałązkach małe siateczki, wycięte z kolorowego papieru; każda napełniona była cukierkami; złocone jabłka i orzechy zwieszały się jak przyrośnięte, a do gałęzi przymocowano przeszło sto czerwonych, niebieskich i białych świeczek. Lalki, które wyglądały jak żywi ludzie (choinka nie widziała takich nigdy przedtem), kołysały się wśród zieleni, a na szczycie drzewa umocowano wielką, złotą gwiazdę — to było wspaniałe, niewypowiedzianie wspaniałe!
      —  Dzisiaj wieczór — mówili wszyscy — dzisiaj wieczór zabłyśnie!
„Ach — myślała choinka. — Żeby to już był wieczór! Kiedyż już zapalą się świeczki? A co potem będzie? Czy przyjdą drzewa z lasu, aby mnie oglądać? Czy wróble przylecą do okien? Czy wrosnę tu na zawsze i będę stała zimą i latem, wystrojona?"
      Tak, czekała z upragnieniem, ale bolała ją bardzo kora z niecierpliwości, a bóle kory są tak przykre dla choinki jak bóle głowy dla nas.
      Wreszcie zapalono świeczki. Jaki blask! Jak cudownie! Gałęzie choinki drżały, tak że jedna ze świeczek zapaliła zieloną gałązkę; porządnie ją zabolało.
      —  Boże święty! — zawołały pokojówki i ugasiły prędko ogień.
Teraz choinka nie odważyła się już drżeć! O, jakie to było przykre! Bała się, że zgubi coś ze swych ozdób, była zupełnie oszołomiona tym całym blaskiem       Oto otworzyły się szeroko drzwi i do pokoju wtargnęła cała gromada dzieci tak gwałtownie, jak gdyby miały przewrócić drzewko; dorośli wchodzili spokojniej; dzieci stały oniemiałe, ale trwało to tylko chwilkę, potem zaczęły się znowu cieszyć, aż rozbrzmiewało, tańczyły dookoła drzewka i zrywały jeden podarek po drugim.
      „Co one robią? — myślało drzewko. — Co się jeszcze teraz stanie?"
Świeczki wypaliły się do końca, a gdy tylko która się wypaliła, gaszono ją natychmiast, a potem pozwolono dzieciom zrywać wszystko, co było na choince. Rzuciły się na nią tak, że aż trzeszczały wszystkie gałęzie; gdyby jej szczyt ze złotą gwiazdą nie był przywiązany do sufitu, przewróciłaby się na pewno.
      Dzieci tańczyły ze swymi pięknymi zabawkami, nikt nie patrzył już na choinkę z wyjątkiem starej niani, która podeszła i zaglądała pomiędzy gałązki, ale tylko po to, aby zobaczyć, czy nie zapomniano tam jeszcze jakiejś figi lub jabłka.
      —  Bajkę, bajkę! — wołały dzieci i ciągnęły małego, grubego człowieczka do choinki, człowieczek usiadł akurat pod samą choinką.
      —  Będzie nam miło wśród zieleni — powiedział — choinka także posłucha bajki, ale opowiem wam tylko jedną historię. Czy chcecie posłuchać bajki o Ivede-Avede, czy o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, ale mimo to spotkały go zaszczyty i zdobył rękę księżniczki?
      —  Ivede-Avede! — krzyczały jedne dzieci. — Klumpe-Dumpe! — wołały inne.
      Było tyle hałasu i krzyku, tylko choinka milczała i myślała sobie: „Czyż dla mnie nie ma tu nic do roboty, zupełnie nic!" Ale przecież spełniła już swe zadanie.
      Mały człowieczek opowiedział bajkę o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów i w końcu zdobył rękę księżniczki. A dzieci klaskały w ręce i wołały:
      — Jeszcze! Jeszcze!— Chciały także usłyszeć drugą bajkę, ale usłyszały tylko tę jedną o Klumpe-Dumpe.
      Choinka stała cicha i zamyślona, ptaszki w lesie nigdy nie opowiadały jej nic podobnego o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, a jednak zdobył księżniczkę. „Więc to tak, tak dzieje się na świecie — myślała choinka i wierzyła, że tak było naprawdę, opowiadał to przecież taki miły pan.
      — Tak, tak, któż to może wiedzieć. Może i ja spadnę ze schodów, a potem dostanę księcia za męża." I myślała z radością o tym, że na drugi dzień ubiorą ją w świeczki, zabawki, złoto i owoce.
      „Jutro już nie będę drżała — myślała choinka — będę się cieszyła całym sercem z mego szczęścia. Jutro usłyszę znowu bajkę o Klumpe-Dumpe, może także tę drugą o Ivede-Avede."
      I przez noc całą drzewko stało ciche i zamyślone.
Rano przyszli służący i pokojówka.
      „Zaraz zaczną mnie na nowo stroić" — myślało drzewko. Ale wyciągnięto je z pokoju na strych, gdzie nie zaglądał ani jeden promyk słońca.
      „Co to ma znaczyć? — myślała choinka. — Co mam tu robić? Co ja tu usłyszę?" Oparła się o ścianę i rozmyślała... A miała dość czasu, bo upływały dni i noce, nikt do niej nie wchodził, a kiedy nareszcie ktoś przyszedł, to jedynie po to, aby wstawić do kąta parę wielkich skrzyń; drzewko stało ukryte: pewnie wszyscy o nim zapomnieli.
      „Teraz tam na dworze jest zima — myślała choinka. — Ziemia jest twarda i przykryta śniegiem, ludzie nie mogą mnie zasadzić i dlatego muszę tu czekać aż do wiosny w tym schronieniu. Jakże to świetnie obmyślone! Jacy ludzie są dobrzy! Gdyby tu tylko nie było tak ciemno i tak strasznie samotnie! Gdyby tu się zjawił przynajmniej jakiś mały zajączek. Jakże tam było przyjemnie w lesie, kiedy leżał śnieg i przelatywał zając; tak, nawet kiedy przeskakiwał przeze mnie, ale wówczas nie lubiłam tego. Tu na strychu jest tak strasznie samotnie."
      —  Pip! pip! — pisnęła w tej chwili mała myszka i wyskoczyła z kąta, a za nią biegła druga. Obwąchały drzewko i wsunęły się pomiędzy gałęzie.
      —  Jakże tu okropnie zimno — powiedziały obie małe myszki. — Gdyby nie to, byłoby tu dobrze, prawda, stara choino?
      —  Nie jestem wcale stara — powiedziała choinka. — Znam dużo, dużo drzew o wiele starszych ode mnie!
      —  Skąd się tu wzięłaś i co potrafisz? — pytały myszy. Były takie strasznie ciekawe. — Opowiedz nam o najpiękniejszym miejscu świata. Czy byłaś tam? Czy byłaś w spiżarni, gdzie leżą na półkach sery, gdzie spod sufitu zwisają szynki, gdzie się tańczy na świecach łojowych i gdzie się wchodzi chudym, a wychodzi tłustym?
      —  Nie znam tego miejsca — powiedziała choinka. — Ale znam las, gdzie świeci słońce i śpiewają ptaki! — I potem opowiedziała wszystko o swojej młodości, a małe myszki jeszcze nigdy niczego podobnego nie słyszały, więc słuchały uważnie i mówiły:
      —  Jakże ty dużo widziałaś. Jakże byłaś szczęśliwa!
      —  Ja? — spytała choinka i myślała o tym, co sama opowiedziała. — Tak, były to w istocie szczęśliwe czasy.       —  A potem opowiedziała o wieczorze wigilijnym, kiedy ozdobiono ją piernikami i świeczkami.
      —  O — powiedziały małe myszki — jakże byłaś szczęśliwa, stara choino!
      —  Nie jestem wcale stara — powiedziała choinka. — Dopiero tej zimy przybyłam z lasu. Jestem w najlepszych latach. Przestałam tylko dalej rosnąć.
      —  Jak ślicznie opowiadasz! — powiedziały myszki i następnej nocy przyszły z czterema innymi myszami, które także chciały słuchać, co drzewo opowiada, a im więcej choinka opowiadała, tym wyraźniej przypominała sobie sama wszystko i rozmyślała: „Były to jednak wesołe czasy. Ale mogą jeszcze wrócić, mogą wrócić. Klumpe-Dumpe spadł ze schodów, a pomimo to ożenił się z księżniczką, a może i ja dostanę księcia."
      A potem pomyślała o małym, ślicznym dębie w lesie, który mógłby jej zastąpić pięknego księcia.
      —  Kto to jest Klumpe-Dumpe? — pytały małe myszki.
Więc choinka opowiedziała im całą bajkę, pamiętała każde słowo, a małe myszki miały ochotę skakać z radości aż pod sam wierzchołek choinki. Następnej nocy przyszło o wiele więcej myszy, a w niedzielę nawet dwa szczury, ale te powiedziały, że bajka nie jest zajmująca, co bardzo zmartwiło małe myszki, bo wobec tego bajka przestała i im się podobać.
      —  Czy pani umie tylko tę jedną bajkę? — pytały szczury.
      —  Tylko tę jedną — odpowiedziała choinka. — Usłyszałam ją tego najszczęśliwszego wieczora, ale wtedy nie myślałam o tym, jaka jestem szczęśliwa!
      —  To bardzo nudne opowiadanie. Czy pani nie umie opowiedzieć jakiejś bajki o słoninie lub o łojowych świecach? Żadnej bajki spiżarnianej?
      —  Nie — powiedziało drzewko.
      —  Wobec tego dziękujemy — oświadczyły szczury i wróciły do swego towarzystwa. Małe myszki odeszły w końcu także i choinka westchnęła;
      —  Było jednak bardzo przyjemnie, kiedy te wesołe małe myszki siedziały dookoła mnie i słuchały, co im opowiadałam. I to przeszło! Ale będę o tym myślała i będę się cieszyła myślą, że mnie stąd zabiorą.
      Kiedyż to się stało? Tak, pewnego ranka przyszli jacyś ludzie i zaczęli porządkować strych. Odstawili skrzynie, wyciągnęli choinkę i rzucili ją co prawda dosyć ostro na ziemię, ale służący ściągnął ją natychmiast po schodach, tam gdzie był jasny dzień.
      „Teraz znowu zaczyna się życie" — pomyślała choinka, czuła świeże powietrze, pierwszy promień słońca i oto była na podwórzu. Wszystko odbyło się tak szybko, choinka zapomniała zupełnie spojrzeć na siebie samą, było tyle do oglądania wokoło niej. Podwórze przylegało do ogrodu, gdzie wszystko kwitło; róże pięły się na niskich sztachetach i były takie świeże i pachnące; kwitły lipy, a wokoło fruwały jaskółki i ćwierkały:
      —  Ćwir, ćwir, przyjechała nasza ukochana! — ale nie miały na myśli choinki. „Teraz będę żyła" — cieszyła się choinka i rozpostarła swoje gałęzie szeroko, gałęzie były zeschłe i żółte, a ona sama leżała w kącie pomiędzy chwastami i pokrzywami. Na jej wierzchołku tkwiła gwiazda ze złotego papieru i błyszczała w jasnym blasku słońca. Na podwórzu bawiło się kilkoro dzieci spośród tej wesołej gromadki, która na Boże Narodzenie tańczyła wokoło drzewka i tak się nim cieszyła. Jedno z najmniejszych podbiegło i zerwało złotą gwiazdę.
      —  Patrzcie, co tam zostało jeszcze na tej szkaradnej, starej choinie! — powiedział chłopiec i zaczął deptać gałęzie, aż trzeszczały pod jego butami.
      A choinka spojrzała na piękne, pachnące kwiaty w ogrodzie, spojrzała na siebie samą i zatęskniła do ciemnego kąta na strychu; myślała o swojej świeżej młodości w lesie, o wesołym wieczorze wigilijnym i o małych myszkach, które tak chętnie słuchały bajki o Klumpe-Dumpe.
      —  Skończyło się, skończyło! — powiedziała biedna choinka. — Dlaczego nie cieszyłam się wtedy, kiedy jeszcze było z czego? Skończyło się! skończyło!
      Przyszedł parobek i porąbał drzewo na małe kawałki, leżała ich już cała wiązka. Paliła się jasnym płomieniem pod wielkim kotłem do warzenia piwa i choinka wzdychała głęboko, każde westchnienie brzmiało niby krótki wystrzał i zwabiło dzieci bawiące się na podwórzu; usadowiły się przed ogniem, patrzały w płomień i wołały: — Piff! Paff!
      Przy każdym trzasku, który był głębokim westchnieniem, myślała choinka o letnim dniu w lesie i zimowej nocy, kiedy błyszczały gwiazdy, myślała o wieczorze wigilijnym i o Klumpe-Dumpe, jedynej bajce, którą usłyszała i którą potrafiła opowiedzieć, a potem spaliła się do reszty.
      Chłopcy bawili się na podwórzu, a najmniejszy z nich miał na piersi złotą gwiazdę, która zdobiła choinkę owego najszczęśliwszego wieczoru. Teraz się to skończyło i drzewka już nie ma, cała bajka się skończyła, skończyła tak, jak się kończą wszystkie bajki na świecie.