poniedziałek, 2 grudnia 2013

Piekielna rodzinka

Część 1           Przeprowadzka                                          Mariola Jarocka

(tu tylko fragment czytany na spotkaniu - więcej w czwartek o 14:30 lub w książce)
          Było ciepłe sobotnie przedpołudnie. W domu państwa Piekielnych panowało straszliwe zamieszanie. Wiadomo - przeprowadzka!
Każdy z domowników na swój sposób starał się poradzić sobie z tym koszmarem.
       Mama, na głowie której spoczywał cały dom, biegała między pokojami, usiłując o niczym nie zapomnieć. Babcia zajmowała się Helenką - najmłodszą i najbardziej żwawą spośród czworga dzieci. Dziadek, z właściwą sobie werwą, naprawiał samochód, a Edyta ciągle o coś wykłócała się ze Żmiją. Tato, jak to Tato, niczego nie zauważał. Mimo zamieszania pracował nad swym kolejnym wynalazkiem.
        Wszyscy byli podenerwowani, dlatego w przypominającym pobojowisko mieszkaniu co chwila wybuchała jakaś awantura. Nawet Adaś, który w jednym miejscu chwili nie mógł usiedzieć, nie był zadowolony.
      Po pierwsze dlatego, że przeprowadzka oznaczała dla niego pożegnanie z najlepszymi kolegami. Nie była to więc radosna wiadomość, tym bardziej, że niemal każdą wolną chwilę spędzał z Tomkiem, Kacprem i Bartkiem. Całymi godzinami grywali w scrabble, warcaby albo szachy. Na dodatek to była jego banda. Sam ją założył, i co najważniejsze, był w niej niekwestionowanym przywódcą. Pracował na to wiele długich lat. A teraz co? Przez jedną głupią przeprowadzkę wszystko przepadło, a jego świat właśnie walił się w gruzy!
      Po drugie, Adaś nie mógł spokojnie zająć się swymi sprawami - był fenomenalnym wprost matematykiem i uwielbiał rozwiązywać logiczne zagadki oraz zadania matematyczne.
      Od samego rana był więc zły niczym najprawdziwszy diabeł, bo ciągle ktoś przeszkadzał mu w ważnej szachowej rozgrywce (którą właśnie prowadził przez Internet) i kazał zajmować się jakimiś bzdurami związanymi z przenosinami.
    Gdy tylko skończył partię, którą ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu przegrał, postanowił „zająć się" domownikami i tą ich przeprowadzką!
      No i zaczęło się. Piekielny, wściekły z powodu przegranej, próbował swój gniew wyładować na rodzinie. Przeszkadzał więc każdemu, komu tylko mógł. Uszczypnął Edytę, wystraszył Helenkę, stłukł doniczkę z aloesem, rozlał sok, a Dziadkowi zniszczył rybę - największy okaz z jego wędkarskiej kolekcji. I zupełnie nie rozumiał, dlaczego wszyscy ciągle mają do niego pretensje.
   Około południa Mama, zmęczona już jego wybrykami, kazała mu spakować wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy.
     - Adasiu, nie mamy zbyt wiele czasu - przekonywała go. - Trzeba jak najszybciej przewieźć wszystkie rzeczy. Sam widzisz, ile tego jest - dodała spoglądając ze smutkiem na piętrzące się wokół nich pudła.
      - No dobra - powiedział łaskawie Adaś. - Niech będzie, pomogę...
I zabrał się do pracy. Do tekturowego pudełka z namalowanymi trupimi główkami spakował cały swój dobytek: szachy, książkę z zagadkami, procę, żelowe jo-jo, kolorowe kulki, aparat fotograficzny, dwa podkoszulki, kilka komiksów oraz pięć wspaniale utuczonych pająków.
      - To wcale nie jest takie trudne - mruczał pod nosem Adaś Piekielny, często zwany Piekielnikiem.
      Bułka z masłem! Teraz trzeba się tylko zastanowić, co zrobić z resztą rzeczy, rozmyślał, patrząc z niechęcią na kilka książek i zeszytów, które leżały w nieładzie w różnych miejscach pokoju.
      - No to po sprawie - rzekł zadowolony, pakując znienawidzone przedmioty do ogromnego pudła i zastanawiając się, komu by podrzucić to paskudztwo.
      Nagle doznał olśnienia.
      - Ju-hu! - zawył niczym najprawdziwszy kojot.
Tak, to był genialny pomysł! Nie dość, że pozbędzie się kłopotu, to jeszcze zarobi parę groszy! Żeby tylko Edyta, jego bliźniacza siostra, ta wstrętna Edyta-Skarżypyta, o niczym się nie dowiedziała! Cały plan mógłby wtedy wziąć w łeb!
      Na szczęście Skarżypyta była zajęta pakowaniem swoich fatałaszków, a to tak, jakby jej wcale nie było!
      Dobra nasza, pomyślał Adaś. Trzeba jednak zachować czujność!
Kolanami upchnął wystające z pudła książki i niczym wiatr pognał do punktu skupu makulatury.
      Gdy rozpromieniony, z gotówką w kieszeni wrócił do domu, w przedpokoju natknął się na Mamę.
      -  Gdzie ty się podziewasz? - zapytała. - Chodź, pomożesz mi - dodała.
      - Nie ma mowy! - odburknął Adaś. - Mam mnóstwo pracy. Przecież sama mi kazałaś!
Mama jednak była głucha na wszelkie tłumaczenia i mimo protestów syna zdołała go wreszcie zaciągnąć do salonu.
      - Teraz spakuj nasze rzeczy - poleciła. - Tu masz puste kartony - oznajmiła i zostawiła go samego w obliczu... wielkiego bogactwa.
      Tak, to dopiero była gratka! W pokoju na podłodze leżało mnóstwo książek, a w oczach Adasia, Genialnego i Nieposkromionego Adasia Piekielnego, każda z nich zamieniała się w upragnioną monetę. Co tu dużo mówić, w całe stosy monet!
      - O rany! - jęknął Adaś, z rozkoszą przypatrując się oddanym mu na żer albumom, księgom, książkom i książeczkom.
      Ale forsa! No bo tylko pomyślcie sami, komu potrzebne są takie papierzyska? Przecież nikt od dawna już ich nie czyta! Tylko zawadzają! Mama z Babcią ciągle narzekają, że w domu jest za dużo rupieci. A przecież wszystko, tak łatwo, w tak oczywisty sposób, można zamienić na pieniądze. Na ogromną ilość pieniędzy! A tych, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie jest za wiele, rozmyślał Adaś, a wartki strumień chciwości natychmiast zalał jego serce.
      Ile to może być? - zastanawiał się, próbując w pamięci policzyć, jaką kwotę - w skali światowej - będzie można uzyskać ze sprzedaży
nikomu niepotrzebnych stert najróżniejszych papierów. No i, co było równie istotne, co można zrobić z taką furą pieniędzy?!
      Tak! Z pewnością będzie można za to kupić całe stosy żelowych ślimaków, kolorowych robali i innych cudowności. Wystarczy także na nową procę i wyprawę do Peru! Przecież mityczny skarb Inków od dawna już tam na mnie czeka! - dodał wielce zadowolony.
      Uśmiechając się do swych myśli, spakował do pudeł wszystkie książki. Nie oszczędził nawet rodzinnych albumów.
      -  E tam! Nudziarstwo - mówił do siebie, przeglądając jeden z nich.
     - No nie! - skrzywił się, widząc siebie jako rocznego bobasa. - Do pudła z tym. I to natychmiast! - postanowił. Już nikt nigdy nie będzie go dręczyć takim widokiem! Przecież to zniewaga dla każdego mężczyzny, pomyślał.
      Albumy spoczęły więc na dnie kolejnego pudła. Teraz tylko trzeba wymyślić jakiś sposób na wyniesienie tego wszystkiego z domu. I to najlepiej tak, żeby nikt niczego nie zauważył. Nawet ta wścibska Edyta.
     Los sprzyjał Piekielnemu. Wszyscy zajęci byli swymi sprawami i nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
      -  Uff! Ale ciężkie - jęknął Adaś, mocując się z jednym z pudeł.
Co tam! Punkt skupu makulatury nie jest aż tak daleko, pocieszał się.
    Objuczony niczym osioł, podstępny jak lis i cichutki niby myszka, kilkakrotnie wymykał się z domu do punktu skupu.

      Nie było to łatwe, jednak jego trud i cierpliwość zostały nagrodzone. Już wkrótce w kieszeni swą radosną pieśń wyśpiewywały mu zdobyte monety. To była najpiękniejsza melodia, jaką Adaś kiedykolwiek słyszał. Wsłuchując się w nią, zastanawiał się nad tym, jak zbić prawdziwą fortunę, a w jego głowie aż huczało od najróżniejszych pomysłów. Na szczęście chyba nikt niczego nie zauważył.
      Przed domem zobaczył samochód firmy „Przeprowadzki. Kociołek i Syn", który miał przewieźć meble oraz większe pakunki. Obok niego stały już przygotowane do drogi dwa „rodzinne" samochody - stary ford, którym jeździła Mama, oraz czarne, przypominające karawan, auto należące do dziadków.
     Obok gotowych do jazdy samochodów zobaczył niemal całą swą rodzinkę. Panował straszny rozgardiasz - wszyscy mówili jednocześnie. Mama próbowała dogadać się z kierowcą, Babcia sprawdzała, czy meble są dobrze ustawione, a Dziadek mocował się z wędką.
       Znalazłszy się w tym rozwrzeszczanym ludzkim gąszczu, Adaś torował sobie drogę do pokoju Żmii, najstarszej z rodzeństwa.
      -  Cześć. Jak ci idzie? Może ci pomóc? - zapytał przymilnie, ale zupełnie nieszczerze.
      Żmija, która nosiła zwykłe ludzkie imię Zuzanna, choć nikt jakoś o tym nie pamiętał, skrzywiła się.
      - Nawet się nie waż! - syknęła.
Adaś czuł, że nie będzie z nią łatwo, ale... widok piętrzących się w kartonach książek dodał mu sił.
      - Telefon do ciebie - skłamał bez mrugnięcia okiem. - To chyba Michał albo ktoś taki - dodał, ale Żmii już nie było. Były za to książki. Cała błyszcząca i brzęcząca ich masa! Jedno spojrzenie i Adaś wiedział już, że nie da rady zabrać wszystkich.
    - Wielka szkoda - powiedział do siebie, starając się przeboleć straty. Trzeba będzie dokonać wyboru. I to szybko, bo oszukana Żmija potrafi być jadowita!
       Złapał największe, zamknięte już pudło i - by uniknąć wpadki - szybko przeniósł je do salonu.
No dobrze. Chyba nikt tego nie zauważył, ucieszył się.
       Gdy wracał, Żmija była już na miejscu.
Uff! Udało się, cieszył się Piekielny, uśmiechając się do swych myśli.
        - No i co z tym telefonem? - zapytała rozjuszona Żmija, a w jej oczach pojawiły się złe błyski.
      - Chyba się przesłyszałem. A może już wyłączyli? - roześmiał się upiornie Piekielny, ratując się długim skokiem.
      - Poczekaj, jeszcze cię dopadnę! - usłyszał za sobą wrzask, ale zapowiedź zemsty wcale go nie wystraszyła.
       Był w wyśmienitym nastroju, zwłaszcza że przed drzwiami do mieszkania znalazł kolejny karton, a raczej kolejną górę pieniędzy.
    - Super! - wykrzyknął, odchylając wieko. Jego oczom ukazała się sterta pożółkłych kartek zapisanych drobnym pismem.
        Ale bazgroły pomyślał Adaś Piekielny. Niczego nie można przeczytać. W sam raz na makulaturę!
Gdy wszyscy zajęci byli dopakowywaniem drobiazgów, Adaś pognał do punktu skupu makulatury, taszcząc dwa ostatnie pudła.
    Czekała go jednak przykra niespodzianka. W jednym z pudeł zamiast książek pełno było... Żmijowych ubrań. Jakieś bluzeczki, apaszki, chusteczki... Okropność!
       Ale pech! - pomyślał rozgoryczony Adaś.
      - Ubrań nie skupujemy - powiedział mu ponuro Pan Wielki Papier. - Lepiej odnieś je do domu - poradził.
       - Do domu?!
Nie! Nigdy! To byłby mój koniec, przeraził się Adaś. Zaraz wszystko by się wydało. Przecież nikt by nie zrozumiał, że oddając niepotrzebne rzeczy na makulaturę, oszczędza wszystkim pracy. Na dodatek chroni środowisko, no i wzbogaca swą prywatną kiesę, co, przy wątłym stanie rodzinnych finansów, nie jest bez znaczenia.
      Adasiowi wcale nie podobał się pomysł taszczenia z powrotem tego szmacianego paskudztwa. Jeszcze któryś ze starych przyjaciół by go zauważył, zaczepił, zajrzał do środka i...
      Koszmar! Zbyt długo pracowałem na swą pozycję, by z tak głupiego powodu ją teraz stracić! - pomyślał ze zgrozą Piekielny i aż mu ciarki przeszły po grzbiecie na myśl o tak wielkiej kompromitacji.
      Trzeba to wrzucić do śmieci. I to jak najszybciej, gorączkował się. Przecież śmietnik jest całkiem blisko, po drugiej stronie ulicy. Wystarczy tylko przejść przez jezdnię.
      Biegnąc tak szybko, jak mu na to pozwalało pudło, przypadkiem natknął się na żółty kontener Polskiego Czerwonego Krzyża. Udało się! Miał szczęście!
      Choć wymagało to trochę wysiłku (pudło było bowiem duże), wyrzucił ubrania razem z nim i - wolny jak ptak - popędził do domu. Już na niego trąbili!
      - Gdzie byłeś? - zapytała Mama. - Od dawna cię szukamy - dodała z wyrzutem.
    - Spełniałem dobry uczynek - zawołał radośnie Adaś Piekielny, Adaś Wspaniały Pomysł, Adaś Dobroczyńca. Chwycił przygotowane wcześniej pudło i usadowił się obok Edyty.
      - Posuń się - warknął na nią, ale nawet nie drgnęła.
      - Co tam masz? - zapytała, spoglądając na szare pudło ozdobione trupimi główkami.
      - Eee, nic takiego. To osobiste rzeczy! - odpowiedział Adaś z szelmowskim uśmiechem.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że taki uśmiech nie wróży nic dobrego, Edyta jednak go nie zauważyła.                                     
      - Nareszcie! - odetchnęła Mama. - A myślałam, że będzie gorzej. Wydawało mi się, że tych pudeł, które mamy zabrać naszymi samochodami, jest znacznie więcej - dodała zdziwiona.
      Ooo! Zaczyna się, zaniepokoił się Adaś i udał, że nie dosłyszał uwagi Mamy. Na wszelki wypadek wyjął z pudełka pierwszy z brzegu komiks i zajął się jego lekturą.
      Po chwili samochód z piskiem opon i rzężeniem silnika wyjeżdżał z ulicy, na której Adaś spędził najlepsze chwile swojego życia.
    Oj, pomyślał chłopiec, odrywając się od komiksu i spoglądając przez okno. Będzie mi tego brakowało. Przede wszystkim Tomka! Ech, co za głupi pomysł z tą przeprowadzką, dumał z naburmuszoną miną.
      Jego niewesołe myśli odgadła Mama.
      - Rozchmurz się Adamie - powiedziała. - To miała być wprawdzie tajemnica, ale już teraz ci o tym powiem - dodała, uśmiechając się do syna.
      - O czym znowu? - odburknął Piekielny.
      - W tym nowym domu będziesz miał swój pokój. Na poddaszu. Będzie tylko dla ciebie - zastrzegła.
Słysząc to, Adaś ucieszył się tak, że omal nie wyskoczył z samochodu.
      - Super! - odparł rozpromieniony.
No nareszcie! Będzie miał swój pokój. Jego i tylko jego! Na dodatek na poddaszu. Świetnie! Hurraaa! Precz z Edytą!
      Ukradkiem spojrzał na siostrę. Malujące się na jej twarzy zaskoczenie czyniło pokój jeszcze bardziej atrakcyjnym.
                   
................
Dalszy ciąg na spotkaniu w czwartek o 14:30, oczywiście w bibliotece.

niedziela, 1 grudnia 2013

Coś

      Chcę być czymś! — mówił najstarszy z pięciu braci — chciałbym być pożyteczny na świecie; mogę zajmować nawet skromne stanowisko, ale niech tylko dobrze wszystko wykonam, a już będzie to coś. Pragnę robić cegły. Nie można się przecież bez nich obyć, będzie to już znaczyło, że zrobiłem coś.
      — To twoje coś to jeszcze bardzo mało — mówił drugi brat — takie zajęcie jest prawie niczym, to praca czeladnika, którą równie dobrze mogłaby wykonać maszyna. Lepiej zostać murarzem, to już coś znaczy i tym pragnę być, zawsze to jakieś stanowisko. Można się dostać do cechu, stać się obywatelem miasta, mieć własną chorągiew i własną gospodę, a gdy wszystko dobrze pójdzie, będę mógł trzymać u siebie czeladników, będą mnie nazywali majstrem, a moja żona będzie panią majstrową. To już jest coś!
      —  Nie, to nic nie znaczy — powiedział trzeci brat. — Nie jest to żadne stanowisko. A istnieje w mieście tyle stanowisk wyższych od majstra. Możesz być dzielnym człowiekiem, ale jako majster zostaniesz tylko zwykłym prostakiem, jak to się potocznie mówi. Ja wymyśliłem coś o wiele lepszego. Pragnę zostać budowniczym, pragnę stworzyć coś, co ma wartość artystyczną, co zawiera jakąś myśl, pragnę zaliczać się do wysoko postawionych w państwie ducha; muszę wprawdzie zacząć od rzeczy najniższych, mówię to szczerze: muszę zacząć jako terminator u cieśli, nosić czapkę rzemieślniczą, choć przywykłem do noszenia jedwabnego kapelusza, prostym czeladnikom będę przynosił wódkę i piwo, a oni będą mi mówili „ty", będzie mi wprawdzie ciężko, ale będę sobie wyobrażał, że to wszystko jest maskarada, a jutro zrzucę maskę. Jutro, to znaczy, gdy będę czeladnikiem, pójdę swoją własną drogą, inni przestaną mnie interesować. Wstąpię do akademii, nauczę się rysować, zostanę architektem — to dopiero jest coś! To już dużo! Mogę zostać szlachcicem i jaśnie oświeconym, mogę otrzymać jeszcze o wiele więcej tytułów na początku i na końcu nazwiska i będę budował, i budował, tak jak inni budowali przede mną. To już jest takie coś, na czym się można oprzeć.
      —  Twoje coś jest dla mnie niczym — rzekł czwarty brat — nie będę chodził utartymi drogami; nie chcę być niczyim echem, pragnę być geniuszem, pragnę być czymś większym niż wy wszyscy razem. Stworzę nowy styl i dam nowy projekt gmachu, dostosowanego do klimatu, do materiału, jaki posiada nasz kraj, do ducha narodowego i wymagań postępu naszego stulecia. A potem dodam jeszcze jedno piętro na konto własnego geniuszu!
      —  Ale jeżeli nie dostosujesz się do klimatu i materiału, sprawa przybierze zły obrót — mówił piąty brat — gdyż ma to duże znaczenie. Cechy narodowe łatwo mogą się przerodzić w przesadną afektację, zaś stosowanie się do wymagań wieku może łatwo sprowadzić cię na złą drogę, jak się to często zdarza młodym. Widzę więc, że żaden z was nie zostanie właściwie czymś, chociaż tak myślicie. Ale róbcie, co chcecie, nie będę do was podobny; stanę poza tymi wszystkimi sprawami, będę krytykował to, co wy będziecie robili. W każdej rzeczy jest coś niewłaściwego, otóż ja to wynajdę i będę krytykował: to dopiero będzie na pewno coś!
      I tak też uczynił, a ludzie mówili o piątym bracie:
      —  Ten jest na pewno czymś. Ten ma dobrą głowę. Ale coś z tego nie wynika! — Właśnie w ten sposób był czymś.
Widzicie, krótka to historia, ale będzie trwała, dopóki świat istnieje.
      Ale co się stało dalej z tymi pięciu braćmi? Czy było z nich coś? Posłuchajmy dalej, bo z tego powstało całe opowiadanie.
      Najstarszy brat, ten, który robił cegły, spostrzegł wkrótce, że z każdej cegiełki, kiedy już jest gotowa, toczy się mały grosik, wprawdzie tylko miedziany, ale wiele małych, miedzianych grosików razem tworzy srebrny talar; a gdy nim zapukać do piekarza, rzeźnika lub krawca — do każdych drzwi, otwierają się one i ma się, czego potrzeba; oto co dawały cegły, niektóre z cegiełek kruszyły się na kawałki lub rozpadały na dwie części, ale te również się przydawały.
      Uboga kobiecina, matka Małgorzata, pragnęła wybudować sobie wysoko na nadbrzeżu mały domek; najstarszy brat podarował jej wszystkie pokruszone cegły i parę całych, gdyż miał dobre serce, chociaż daleko nie zaszedł i tylko wyrabiał cegły. Biedna kobieta wybudowała sobie sama chatkę, która była wąska, jedno okno miała krzywe, drzwi za niskie, a słomiany dach również nie był szczelnie ułożony, ale pomimo to ochraniała ta chatka przed słotą i niepogodą i roztaczał się z niej taki piękny widok na dalekie morze, które w całej swej potędze uderzało o nadbrzeże; słone krople opryskiwały cały dom, który stał tam jeszcze, kiedy dawno już umarł i zszedł z tego świata ten, co cegły wyrabiał.
      Drugi brat — ten potrafił porządnie murować — nie darmo uczył się tego rzemiosła. Kiedy się wreszcie wyzwolił, wziął węzełek i zaśpiewał rzemieślniczą pieśń:
     
                    Wędruję sobie, młody chwat,
                    Domy chcę wznosić wszędzie,
                    Choć bez pieniędzy, jestem rad,
                    Gdy swoje mam narzędzie.....
                                                              A gdy powrócę w miły kraj,
                                                              Gdzie mieszka ukochana,
                                                              Tam szczęścia czeka piękny raj
                                                              I chaty własnej ściana.

      I tak też się stało. Kiedy wrócił do miasta i został majstrem, wymurował jeden dom obok drugiego, całą ulicę; ulica ta wyglądała ładnie i była ozdobą całego miasta; wówczas to domy wybudowały mu domek, który miał być jego własnością; ale w jaki sposób domy mogą budować? Zapytaj ich, na pewno ci nie odpowiedzą, ale ludzie wytłumaczą ci: „Tak, to prawda, ulica wybudowała mu domek!" Był to mały domek i miał tylko glinianą podłogę, ale kiedy tańczył po niej ze swoją panną młodą, podłoga stała się błyszczącą i wyfroterowaną posadzką, a z każdej cegły w murze wytryskał kwiat; było to piękniejsze od najkosztowniejszego obicia.
      To był piękny dom i szczęśliwe małżeństwo. Chorągiew cechu powiewała przed domem, a czeladnicy i terminatorzy krzyczeli: „Niech żyje!" Tak, to było coś. A potem umarł. I to także było coś.
      Po nim następował trzeci brat, budowniczy, ten, który był najpierw uczniem ciesielskim, nosił kaszkiet i biegał na posyłki, ale skończył akademię, został budowniczym, a wreszcie „szlachcicem i jaśnie oświeconym". Jego bratu, majstrowi murarskiemu, domy na ulicy wybudowały dom, a od architekta cała ulica otrzymała nazwę i najładniejszy dom na ulicy został jego własnością; to już było coś i on był czymś, nosił długi tytuł na początku i na końcu nazwiska, jego dzieci nazywano dziećmi z dobrego domu, a kiedy umarł, wdowa po nim była wdową z towarzystwa. To już jest coś!       Nazwisko jego widniało na rogu i jak nazwa ulicy było na ustach wszystkich. To dopiero coś!
      Po nim następował czwarty brat, geniusz, ten, który chciał stworzyć coś nowego, niezwykłego i wybudować prócz tego jeszcze jedno piętro dla siebie; ale nie udało mu się, spadł przy pracy i zabił się — wyprawiono mu wspaniały pogrzeb z chorągwiami cechowymi, muzyką, kwiatami; w gazetach i na ulicy wygłoszono nad jego grobem trzy mowy pogrzebowe, jedną dłuższą od drugiej, co sprawiłoby mu dużą radość, gdyż lubił bardzo, kiedy o nim mówiono; na grobie postawiono mu pomnik; właśnie to tylko jedno własne piętro, jednak było to już coś.
      Umarł więc jak trzej inni bracia, ale ostatni brat, ten, którego sąd był uczony, przeżył wszystkich braci; stało się tak, jak powinno było się stać, gdyż ostatnie słowo należało teraz do niego, a było to dla niego bardzo ważne, aby mieć ostatnie słowo. „To mądra głowa!", mówili ludzie. Ale oto i jego ostatnia godzina wybiła — umarł i dostał się przed furtę nieba. Przybywa się tam zawsze parami. I on także stał tam z drugą duszą, która pragnęła się dostać do nieba, a była to właśnie stara matka Małgorzata z domku na nadbrzeżu.
      — To chyba dla kontrastu przybyłem tu jednocześnie z tą nędzną duszą — powiedział ten, którego sąd był uczony. — Któż ty jesteś, kobiecino? Czy również chcesz się dostać do nieba? — spytał.
      Staruszka dygnęła, jak tylko mogła najniżej, gdyż myślała, że to sam święty Piotr do niej przemawia.
      —  Jestem biedna staruszka, na świecie nie mam nikogo. Stara Małgorzata z domku przy grobli.
      —  A cóż to tam robiliście na ziemi?
      —  Prawdę powiedziawszy, nic nie robiłam na tym świecie, nic, co by mi mogło otworzyć furtę do nieba. Jeżeli pozwolą mi przekroczyć tę bramę, stanie się to jedynie w drodze wielkiej łaski.
      —  W jaki sposób opuściliście świat? — spytał ją, po to tylko, aby coś mówić, gdyż nudziło mu się stać tak i czekać.
      —  Doprawdy sama nie wiem, jak opuściłam świat. W ostatnich latach byłam chora i kiepsko się czułam. Nie mogłam po prostu dźwignąć się z łóżka i wyjść na taki mróz. Sroga była zima; ale teraz to już wszystko jedno. Przez parę dni nie było wiatru, ale zimno okropnie, jak wasza wielebność sobie pewnie przypomina: lód pokrył morze, jak tylko było sięgnąć okiem, i wszyscy ludzie z miasta wybiegli na lód. Były tam, jak to oni nazywają, „szlichtady" i tańce, zdaje się, grała muzyka i sprzedawano smakołyki. Leżąc w mojej ubogiej izdebce słyszałam to wszystko.
      A kiedy już było pod wieczór i wzeszedł księżyc, ale nie jaśniał jeszcze w całym blasku, zobaczyłam z mego łóżka przez okno, na granicy morza i nieba, dziwną białą chmurę; leżałam i patrzyłam na tę chmurę i na czarny punkt pośrodku chmury, który rósł i rósł; wiedziałam, co to oznacza; jestem stara i doświadczona, chociaż nieczęsto zdarzało mi się widzieć ten znak. Znałam go jednak i ogarnęło mnie przerażenie, już dwa razy w życiu widziałam to i wiedziałam, że będzie straszna burza i wielki przypływ morza, który zatopi tych biednych ludzi, co teraz piją, weselą się i tańczą, wszyscy byli przecież na lodzie, starzy i młodzi; któż miał ich ostrzec, skoro nikt nie widział i nie wiedział tego, co ja wiem. Przeraziłam się tak bardzo i życie we mnie wstąpiło na nowo od długiego czasu. Zwlekłam się z łóżka i zbliżyłam do okna, dalej nie mogłam się dociągnąć. Mogłam jednak otworzyć okno.
       Widziałam ludzi ślizgających się i skaczących na lodzie, widziałam barwne flagi, słyszałam krzyki wyrostków: „Hura!", śpiew dziewcząt i chłopców. A biała chmura z czarnym punktem wznosiła się wciąż wyżej i wyżej, zawołałam, jak mogłam tylko najgłośniej, ale nikt mnie nie słyszał, bo byłam zbyt daleko. Wkrótce zerwie się burza, lód rozpadnie się na kawałki i wszyscy utoną bez ratunku. Słyszeć mnie nie mogli, a ja nie miałam sił, by się do nich dostać. W jaki sposób sprowadzić ich na brzeg?
      I oto Pan Bóg natchnął mnie myślą, abym podpaliła własne łóżko; niechaj lepiej spłonie mój dom, niżby tylu ludzi miało zginąć. Udało mi się podłożyć ogień, widziałam czerwony płomień — wydostałam się za drzwi, ale upadłam i leżałam tam nie mogąc się poruszyć; płomień wychylił się za mną i wzbił się przez okno wysoko w górę, na dach; ludzie zobaczyli ogień i przybiegli, jak tylko mogli najprędzej, aby mnie, biedną, ratować, gdyż myśleli, że się spalę żywcem; nikt nie został, wszyscy przybiegli.
      Słyszałam, jak biegli, i słyszałam także, jak w powietrzu coś zaświstało; rozległy się huki, jak gdyby strzelano z ciężkich armat, przypływ podniósł kry lodowe, które rozpadały się na kawałki; ale ludzie zdążyli wydostać się na brzeg, gdzie leżałam w deszczu iskier.
      Uratowałam ich wszystkich, ale nie zniosłam zimna i strachu — i oto dostałam się do bramy raju; mówią, że brama raju otwiera się i dla takich biednych ludzi jak ja. Co prawda nie mam już domu tam w dole, na nadbrzeżu, ale to mi przecież nie daje prawa wstępu tutaj.
      Wtem otworzyła się brama królestwa niebieskiego i anioł wprowadził staruszkę; zgubiła przed bramą małą słomkę z siennika, jedną z tych, które podpaliła, aby uratować tylu ludzi, źdźbło słomy przemieniło się w czyste złoto, w takie złoto, które rosło i wiło się w najpiękniejsze wzory.
      —  Patrz, co przyniosła ze sobą ta biedna staruszka! — powiedział anioł do tego, który sądził uczenie. — Cóż ty przynosisz? Wiem dobrze, że nic nie robiłeś, że nie zrobiłeś nigdy nawet jednej cegiełki; gdybyś się mógł wrócić i przynieść choćby jedną cegiełkę zrobioną przez siebie, byłaby zapewne nie do użytku, jednak dobre chęci to zawsze jest coś, ale nie możesz się wrócić i ja nie mogę dla ciebie nic zrobić!
      Wówczas biedna duszyczka kobiety z domku na nadbrzeżu zaczęła za niego prosić:
      —  Jego brat robił sam cegły i podarował mi wszystkie te kawałki cegieł, z których skleciłam moją biedną chatkę, a dla mnie, ubogiej, była to wielka pomoc. Czyż te wszystkie okruchy i kawałki cegieł nie mogłyby bratu jego zastąpić jednej cegły? Jest to dzieło łaski. Potrzeba mu jej bardzo, a tutaj jest przecież królestwo łaski.
      —  Twój brat, ten, którego miałeś w najwyższej pogardzie, ten, którego uczciwa praca wydawała ci się czymś niższym, daje ci teraz grosik otwierający królestwo niebieskie! — powiedział anioł. — Nie będziesz stąd wypędzony, otrzymasz pozwolenie, aby tu przed bramą stać i rozmyślać, jak mogłeś lepiej żyć tam na ziemi; ale do środka nie możesz dostać się wcześniej, dopóki z twojego dobrego, choćby najdrobniejszego czynu nie powstanie coś!
      „Ja bym to lepiej wyraził!" — pomyślał ten, który wszystko mądrze sądził, ale głośno nie odważył się tego powiedzieć, a to już było coś!