czwartek, 26 września 2013

Wielkie czyny szympansa Bajbuna Mądrego...

- jedna z opowieści starego murzyna Bolombo (o nim we wstępie książki).

Jak lew został królem zwierząt.
     W czasach dawnych, bardzo dawnych - zanim jeszcze dobry czarny Bóg stworzył ludzi, ulepiwszy ich z czarnego mułu wydobytego z rzeki zwanej Nigrem - wiele, bardzo wiele przeróżnych zwierząt zamieszkiwało stepy, sawanny i puszcze afrykańskie. Zwierzęta te żyły ze sobą w wielkiej zgodzie, pasły się razem na soczystych trawach, razem chodziły do wodopojów, wspólnie chroniły się przed spiekotą w cień ogromnych baobabów i parasolowatych akacji, a na noc układały się na miękkiej podściółce jedne obok drugich i spały spokojnie nietrwożone przez nikogo.
    Tak więc lew spał obok bawołu, lampart obok psa lub kozy, hiena obok świni, serwal spał w otoczeniu pantarek, a ryś stepowy pochrapywał obok zająca lub antylopy karłowatej. Tchórzliwy dzisiaj i podstępny szakal szukał towarzystwa pawianów, potężny słoń pozwalał czarnej panterze nakrywać się swym olbrzymim uchem, a szybkonogi gepard gęstym swym futrem ogrzewał bezradne dzieci antylopy kudu.
    I byłyby zwierzęta na pewno żyły w przykładnej zgodzie aż do dnia dzisiejszego, gdyby nie straszliwa klęska, która nawiedziła bezkresne stepy, sawanny i puszcze. Zdarzył się rok szczególnie suchy i słońce zupełnie nieomal wypaliło trawę i wysuszyło rzeki i jeziora, pozostawiając tylko tu i tam grząskie bajorka. Zwierzęta biegały bezradnie, szukając paszy i wody, pozostałe jednak tu i ówdzie kępki uschłej trawy nie mogły wszystkich nakarmić, a wilgotne błotka ugasić pragnienia. Zresztą jak zwykle bywa na świecie, jadło zdobywał ten, kto był silniejszy, a więc przede wszystkim gruboskóry nosorożec, olbrzymi słoń, ciężki hipopotam i pokryty twardym pancerzem krokodyl. Siłacze ci, pokrzepiwszy się resztkami zeschłej trawy i wyciągnąwszy wilgoć z błota, warowali na granicach życiodajnych oaz, rozpędzając zwierzęta i nie pozwalając im zbliżać się ani do jadła, ani do napitku. Ta niesprawiedliwość, a nade wszystko potęgujący się głód i pragnienie wywołały między zwierzętami krwiożercze walki i nienawiść. Zamiast zebrać się razem i wspólnymi siłami przegonić warujących nad resztkami jadła zaborców, zwierzęta zaczęły napadać na siebie, tratować się kopytami i bóść rogami. I wtedy dopiero po raz pierwszy lew zakosztował ciepłego mięsa bawołu, lampart ugasił pragnienie krwią kozy, serwal napełnił pusty żołądek delikatnym mięsem pantarek, hiena zatopiła swe białe kły w wychudłym boku antylopy gnu, gepard schrupał zająca, a czarna pantera dobrała się do szyi zebry.
    Spokojne dotychczas, ciche i szczęśliwe stepy, sawanny i puszcze rozbrzmiały krzykiem bólu i rozpaczy i kto wie, czy zwierzęta nie wytępiłyby się wzajemnie, gdyby nie spadła w końcu ulewa. Wysuszona na kamień ziemia piła zachłannie potoki dżdżu i wkrótce znów pokryła się gęstym kobiercem soczystych traw, obumarłe drzewa i krzewy przystroiły się w jasnozieloną suknię liści, a wśród bujnych pastwisk, wśród odradzających się lasów i puszcz rozwinęły się znów srebrzyste wstęgi rzek, zafalowały na lekkim wietrze modre zwierciadła jezior.
    Na odrodzonych pastwiskach odżyły zabiedzone zwierzęta, ale jakkolwiek jadła i napoju było teraz dla wszystkich w bród - nie  odżyła dawna przyjaźń. Zwierzęta straciły do siebie zaufanie, nie pasły się już pospołu, z trwogą zbliżały się do wodopojów, a w nocy zamiast spać spokojnie - stróżowały bacznie, by za najlżejszym szelestem poderwać się do panicznej ucieczki. I znów stepy, sawanny i puszcze rozbrzmiewały tupotem kopyt i racic, odgłosem bijących o siebie rogów, bolesnymi wrzaskami walki, a nierzadko trzaskiem łamanych kości lub skomleniem tratowanych przeciwników. Coraz większy panoszył się nieład z dniem każdym, coraz bardziej wzrastało niezadowolenie i zwierzęta coraz jaśniej zdawały sobie
sprawę, że jeśli nie znajdą kogoś, kto silną i sprawiedliwą władzą nie zdoła przywrócić porządku - świat zwierzęcy wkrótce istnieć przestanie.
     Postanowiły więc zapomnieć wzajemnych uraz i nienawiści, zebrać się wspólnie na wielki sejm i na nim wybrać mądrego, sprawiedliwego, ale i silnego władcę, który by królował wszelakiemu stworzeniu i dbał o ład w olbrzymiej społeczności zwierzęcej.
    W dniu zgodnie uprzednio wybranym ściągnęły na ogromną polanę wszystkie nieomal zwierzęta z najdalszych nawet krańców Afryki i stosownie do gatunków i rodów zajmowały miejsca wyznaczone im przez przewodniczącego sejmu, szympansa Bajbuna, który dla swego wielkiego rozumu nosił przydomek: Mądry. Przyleciały też i wszystkie ptaki, między którymi największy podziw wzbudzał olbrzym bocianiego rodu Abu Markub, ptak niezmiernie rzadki, o potężnym niby łódź dziobie, żyjący w jednym tylko na świecie miejscu, w najniedostępniejszych trzęsawiskach Białego Nilu.
    Gdy już wszystkie zwierzęta oznajmiły swoją obecność, Bajbun Mądry zręcznie wdrapał się na jedno z drzew rosnących w środku polany usiadł na wystającym konarze i trzykrotnie uderzył patykiem w pustą tykwę niby w bęben.
    Ucichł natychmiast gwar i zebrani z ciekawością wlepili w szympansa oczy i nadstawili uszy.
-  O zwierzęta, zwierzęta! - wrzasnął Bajbun Mądry. - Słuchajcie, zwierzęta! Zebraliśmy się tutaj, by wspólnie wybrać króla wszelakiego stworzenia, władcę, który by rządził mądrze.
- Ha! Który by rządził mądrze - jak echo powtórzyły wszystkie zwierzęta.
- I sprawiedliwie, o zwierzęta... - dodał Bajbun.
- Ha! I sprawiedliwie! - zabrzmiało znów ze wszystkich piersi.
- I silnie! Bardzo silnie! - potężnym głosem uzupełnił przewodniczący.
- Ha! I silnie! Tak! Nade wszystko bardzo silnie! - wrzasnęli zebrani jednogłośnie.
- O zwierzęta, zwierzęta! - krzyczał dalej Bajbun Mądry. - Opowiedzcie jednak, zwierzęta, jak poznamy tego, kto sprawiedliwie, mądrze i silnie, bardzo silnie rządzić nami będzie?
-  Ha! Jakże poznamy... tak... jakże poznamy? - zafrasowali się obecni. - Powiedz! Powiedz, Bajbunie, jak poznamy?
- O, słuchajcie, zwierzęta! Słuchajcie! - wołał znów szympans.
- Poddajmy próbie kandydatów na króla!
- Ha! Poddajmy ich próbie! Poddajmy próbie! - radośnie zgodzili się wszyscy.
- Zobaczymy, kto jest najzręczniejszy! - wrzasnęła pantera.
- I kto jest najmocniejszy! - zaryczał hipopotam.
- I kto ma najpiękniejszy i najsilniejszy głos! - dodał osioł.
    Wrzask podniósł się straszliwy, każdy bowiem inne podawał cnoty, jakie wedle jego mniemania powinien mieć król zwierząt, aż wreszcie Bajbun znów trzykrotnie uderzył kijem w tykwę i skoro jako tako się uciszyło, zawołał:
- O zwierzęta! Słuchajcie, słuchajcie, zwierzęta! Królem naszym zostanie ten, kto najdalej skoczy, kto wykaże największą siłę i czyj głos najdonośniej zabrzmi po stepie...
- Ha! Niech zostanie królem! Tak! Niech nim zostanie! - wrzasnęli zgodnie uczestnicy sejmu.
     Z kręgu zebranych wypadł z zadartym ogonem nosorożec, podobniejszy raczej do złomu skalnego niźli do zwierzęcia i parskając głośno, zamruczał:
- Ja będę królem! Ja! Jestem tu najsilniejszy!
-  Nie ty, poczwaro, lecz ja królem zostanę! - wrzasnął słoń.
- Ja, bo jestem największy!
- Ihaha! - zaryczał osioł. - Ja królem powinienem zostać, bo mam przecież najpiękniejszy głos! Ihaha! - zaryczał znowu tak przeraźliwie i fałszywie, że najbliżej stojące zwierzęta co prędzej zakryły sobie uszy, a zebra, która nie miała jeszcze czarnych pręg na skórze, zarumieniła się cała ze wstydu za swego krewniaka.
   Z gromady wytoczył się teraz opasły hipopotam na swych krótkich nóżkach, nie zdołał jednak wydobyć głosu, bo już pantera skoczyła mu na tłusty kark i zatopiła w nim ostre jak sierp pazury. Zobaczył to bawół, pochylił swój ciężki łeb uzbrojony w potężne rogi i jak burza runął na znienawidzonego drapieżnika. Lampart, który z czarną panterą nie żył nigdy w braterskiej zgodzie, teraz przypomniał sobie bliskie pokrewieństwo - i skoczył na bawołu, co znowu słonia wprawiło we wściekłość, miał bowiem z tym kotem dawne porachunki. Ryknął więc straszliwie, podniósł trąbę w górę, nastroszył swe ogromne uszy i błyskając bielą potężnych, ostrych kłów - natarł na wroga.
    Nie wiadomo, jak by się zakończył ten uroczysty sejm, bo mniejsze zwierzęta też ogarnął szał bojowy i gryźć się zaczęły między sobą, tratować kopytami i bóść rogami, gdyby nagle nie odezwał się przepotężny ryk, który - niby straszliwy huk setki piorunów - wstrząsnął powietrzem. W zwierzętach zamarły serca, zwiotczały napięte do walki mięśnie, rozluźniły się zwarte na karkach wrogów szczęki i strach, potworny strach sparaliżował im ruchy.
    Straszliwy ryk powtórzył się znowu i tysiąckrotnym echem poniósł się w dalekie stepy a brzmiała w nim tak przemożna siła, takie poczucie władzy, że zwierzęta, podwinąwszy ogony pod siebie, co rychlej powróciły na swoje miejsca i dygocąc z przerażenia, patrzyły na środek polany, gdzie pod drzewem samotnie stał ogromny lew.
- To Samba... to lew Samba... - szeptały między sobą struchlałe, widząc, że przed władczym błyskiem żółtych ślepi lwa cofa się potworny i ufający w swą siłę nosorożec, ba, nawet olbrzymi słoń z miną niewinnego jagnięcia truchcikiem wraca na swoje miejsce.
    W takiej chwili ozwał się trzykrotnie huk tykwy i Bajbun głosem roztrzęsionym i nabrzmiałym trwogą zawołał:
- O zwierzęta! Słuchajcie, zwierzęta! Nie na kłótnie i walkę zebraliśmy się tutaj, ale na zgodny wybór króla...
-  Ha! Na zgodny wybór króla... nie na kłótnie... nie - ozwały się przyciszone głosy.
-  Słuchajcie więc, zwierzęta, o, słuchajcie! - niósł się daleko zachrypnięty nieco bas Bajbuna. - Królem ma zostać ten, kto uosabia wszystkie cnoty, jakie zwierzę mieć powinno. Słyszeliście już głosy wszystkich tu zebranych, ale czy słyszeliście potężniejszy niźli lwa Samby?
    Nastała długa cisza, zwierzęta bowiem spozierały to na sąsiadów, to na lwa, wkrótce jednak tu i ówdzie ozwały się szepty:
- Ha! Nikt tak ryknąć nie potrafi...
- A kaah! Jeszcze teraz nogi mi się trzęsą na wspomnienie tego straszliwego ryku...
- Proś, proś, Bajbunie Mądry, lwa Sambę, by nie ryknął znowu, bo serce zamrze mi z trwogi...
    Dosłyszał Bajbun te szepty, spojrzał z ukosa na lwa, który z miną obojętną i pogardliwą patrzył przed siebie, i zawołał:
-  Słuchajcie, zwierzęta, o, słuchajcie! Lew Samba zdobył pierwsze miejsce, jeśli chodzi o głos. Zobaczymy, kto teraz najdalej skoczy!
- Ha! Kto najdalej skoczy! Tak, kto skoczy? - wrzasnęli zebrani.
Wyznaczono natychmiast miejsce zawodów i pierwsza skoczyła pantera. Czarne, gibkie jej ciało śmignęło w powietrzu w skoku tak pięknym i dalekim, że wszyscy aż przysiedli ze zdumienia i pewni już byli jej wygranej. Okazało się jednak później, że i lampart nie zostaje w tyle, a antylopa impala, kozioł wodny, nawet maleńka antylopa karłowata skoczyły dużo, dużo dalej. Próbował też skoków i nosorożec, i hipopotam, i słoń, i bawół, i osioł, ba... nawet krokodyl, czyniły to jednak tak niezdarnie, że wszystkie zwierzęta aż pokładały się ze śmiechu.
    Na samym ostatku skoczył lew Samba. Przysiadł, niedbale na pozór, na ziemi, potem nagłym ruchem wyprostował swe potężne członki, aż pod płową skórą niby sploty lian wystąpiły mocarne muskuły i wyleciał w powietrze jak strzała wypuszczona z łuku tęgiego wojownika. Długie cielsko błysnęło w słońcu jak ostrze włóczni i wylądowało na krańcu polany lekko i sprężyście, ku niesłychanemu zdumieniu patrzących.
-  Lew! Lew Samba skoczył najdalej! - wrzasnęły ptaki.
-  Ha! Lew! Tak, lew Samba zostanie królem! - darły się, ile sił w gardłach, pawiany.
Krzyki uciszył trzykrotny huk tykwy, po czym Bajbun obwieścił:
- Słuchajcie, zwierzęta, o, słuchajcie! Pierwsze miejsce w dwu próbach zdobył lew Samba! Zobaczymy, kto zwycięży w trzeciej i ostatniej próbie siły!
-  Ha! Zobaczymy! Tak, zobaczymy, kto jest najsilniejszy! - zawołano zgodnie.
    Pierwszy wystąpił nosorożec. Rozejrzał się wokoło swymi słabo widzącymi oczkami, a potem zadarł ogon w górę i jak burza runął na drzewo, na którym siedział Bajbun. Uderzenie potężnego łba potwora było tak straszliwe, że drzewo trzasnęło i zachwiało się, jakby smagnięte huraganem. Z gałęzi posypały się liście, a szympans, niby dojrzały owoc, wraz z tykwą zwalił się na ziemię.
    Drugi z kolei próbował swych sił słoń. Wolno podszedł do jednego z drzew rosnących na środku polany owinął jego pień wokół trąbą, nacisnął z lekka swym olbrzymim łbem... i wyrwał ogromne drzewo wraz z korzeniami tak łatwo, jakby to był młody krzak manioku. Zwierzętom aż dech zaparło na widok dowodu tak potwornej siły, a słoń potrząsnął jeszcze drzewem niby zeschłą łodygą i odrzucił daleko w bok z taką niedbałością, jakby to była pusta łupina orzecha kokosu.
- Słoń wygrał! Na pewno słoń! - zaklekotał bocian siedzący na czubku drzewa, na którego konarze usadowił się znów Bajbun.
- Tak, słoń. Słoń zwyciężył! - zawtórowała mała, biała czapelka, która, przesiadując stale na grzbiecie olbrzyma, żywiła się owadami, jakie słonia stale gnębiły.
-  Ha! Słoń, słoń... - zaskomlał szakal i nagle urwał, gdyż spod drzewa podniósł się lew. Przeszedł wolno i dumnie przez polanę, jednym uderzeniem muskularnej łapy rzucił na ziemię sporego bawołu, chwycił go paszczą za kark, odsadził się od ziemi i wraz ze swym ogromnym ciężarem wyprysnął jak sprężyna w powietrze, przeskakując z łatwością konar, na którym rozparł się Bajbun.
     Wszystkie zwierzęta aż zamarły z wrażenia, boć przecież bawół był dużo cięższy od lwa, a konar znajdował się o dobre dwie wysokości słonia nad ziemią. Dowodem tak olbrzymiej siły nie mogło poszczycić się żadne zwierzę, ani słoń, ani nosorożec, ani hipopotam, ani lampart.
   Po chwilowym zdumieniu tak wielki szał uniesienia ogarnął wszystkie bez wyjątku zwierzęta, że w krzyku ich i wiwatowaniu na cześć nowo obranego króla nie słychać było nawet wielce uczonej przemowy Bajbuna Mądrego, którą przewodniczący w swoim i zebranych imieniu witał jednogłośnie wybranego władcę społeczności zwierzęcej.
   Gdy się nieco uciszyło, ptaki odśpiewały piękny hymn królewski, skomponowany na miejscu przez słowika, a później gromadnie odprowadzono władcę do świeżo dlań przygotowanego pałacu w cieniu olbrzymiej akacji parasolowatej, gdzie mieszkał przez wiele, bardzo wiele lat i mądrze, sprawiedliwie i silnie rządził swym państwem jako Samba Mocny.

..... jeżeli chcesz wiedzieć, dlaczego zebra ma czarne pręgi, hiena płacze po nocach albo jeżozwierz ma kolce ??? - zajrzyj do książki: "Wielkie czyny szympansa Bajbuna Mądrego, nadwornego doradcy króla jegomości lwa Samby Mocnego" (autor: Kamil Giżycki).....

czwartek, 19 września 2013

Mikołajek i inne chłopaki (fragment)

Niżej znajdziesz tylko 1 rozdział z tej książeczki. Reszty szukaj w bibliotece lub księgarni...

Kleofas ma okulary!
        Dziś rano, kiedy Kleofas przyszedł do szkoły, bardzo żeśmy się zdziwili, bo na nosie miał okulary. Kleofas to dobry kumpel, ale jest najgorszym uczniem w klasie. Podobno dlatego musi nosić okulary.
- Pan doktor - wyjaśnił nam Kleofas - powiedział moim rodzicom, że może dlatego jestem najgorszy, że nie widzę dobrze na lekcjach. Więc zaprowadzili mnie do sklepu z okularami i pan od okularów zajrzał mi w oczy przez taki aparat, którego nie trzeba się bać, bo to nie będzie bolało, i kazał czytać masę liter, co nic nie znaczyły, a potem dał mi okulary i teraz - proszę! nie będę już najgorszy.
       Trochę mnie zdziwiła ta historia, bo jeżeli Kleofas nie widzi dobrze na lekcjach, to pewno dlatego, że często śpi. Ale może okulary nie dadzą mu spać... Inna sprawa, że najlepszy w klasie jest Ananiasz, jedyny, co nosi okulary, i dlatego nie możemy go lać tak często, jak byśmy chcieli.
Ananiasz nie był zachwycony, kiedy zobaczył, że Kleofas też ma okulary. Ananiasz jest pupilkiem naszej pani i stale ma pietra, że któryś z chłopaków zajmie jego miejsce, ale myśmy się bardzo ucieszyli, że teraz najlepszym uczniem będzie Kleofas, który jest fajnym kumplem.
- Widziałeś moje okulary? - zapytał Ananiasza Kleofas.
- Teraz ja będę ze wszystkiego najlepszy! Pani będzie mnie posyłała po mapy i będę ścierał tablicę! Tralala!
- O nie, mój drogi! Co to, to nie - powiedział Ananiasz.
- Ja jestem najlepszy, i już! A ty nie masz prawa przychodzić do szkoły w okularach!
- Nie mam prawa, no nie, daj spokój! - powiedział Kleofas. - I nie będziesz wiecznie wstrętnym pupilkiem! Tralala!
- Ja też poproszę tatę, żeby mi kupił okulary, i też zostanę najlepszy! - powiedział Rufus.
- Wszyscy poprosimy naszych tatusiów, żeby kupili nam okulary! - zawołał Gotfryd. - I wszyscy będziemy najlepsi, i wszyscy będziemy pupilkami!
        No i zrobiła się niesamowita draka, bo Ananiasz zaczął krzyczeć i płakać. Mówił, że to oszukaństwo, że nie mamy prawa być najlepsi, że się poskarży, że nikt go nie kocha, że jest bardzo nieszczęśliwy i że się zabije. Na to przybiegł Rosół, nasz opiekun. Kiedyś opowiem wam, dlaczego go tak nazywamy.
- Co tu się dzieje? - zawołał Rosół. - Ananiasz! Dlaczego płaczesz? Spójrz mi w oczy i odpowiadaj!
- Oni wszyscy chcą nosić okulary! - wyjąkał Ananiasz, który dostał okropnej czkawki.
        Rosół popatrzył na Ananiasza, popatrzył na nas, potarł dłonią usta i powiedział:
- Spójrzcie mi wszyscy w oczy! Nie będę się starał zrozumieć, o co wam chodzi. Uprzedzam tylko, że jeśli was jeszcze usłyszę, nie ręczę za siebie! Ananiasz, idź i napij się wody, wstrzymując oddech. Reszta chyba mnie zrozumiała!
        I odszedł z Ananiaszem, który ciągle miał czkawkę.
- Ty - zapytałem Kleofasa - pożyczysz nam okularów, jak nas będą pytali?
- I na klasówki też! - powiedział Maksencjusz.
- Na klasówkach sam będę ich potrzebował - powiedział Kleofas. - Przecież jeśli nie będę najlepszy, tata domyśli się, że nie miałem okularów, i będzie chryja, bo on nie lubi, kiedy pożyczam swoje rzeczy. Ale do odpowiedzi - jakoś to załatwimy.
        Kleofas to naprawdę fajny kumpel. Pożyczył mi okulary na próbę, ale naprawdę nie wiem, jak mu się uda zostać najlepszym uczniem, bo przez te jego szkła wszystko widać na odwrót, i jak się patrzy na nogi, to wyglądają, jakby były tuż przy twarzy. Potem dałem okulary Gotfrydowi, Gotfryd Rufusowi, Rufus założył je Joachimowi, Joachim Maksencjuszowi, Maksencjusz rzucił je do Euzebiusza, który nas okropnie rozśmieszył, udając, że ma zeza. Potem chciał je przymierzyć Alcest, ale wtedy zrobiła się draka.
- Ty nie - powiedział Kleofas. - Masz całe ręce w maśle od tych twoich kanapek i zamażesz mi szkła, a przecież nie warto mieć okularów, jeśli nic przez nie nie widać, no a ile się trzeba namęczyć, żeby je oczyścić, i tata nie da mi oglądać telewizji, jeżeli znowu będę najgorszy, tylko dlatego, że jakiś idiota zabrudził mi okulary swoimi tłustymi łapskami pełnymi masła!
        Kleofas włożył z powrotem okulary, ale Alcest się rozzłościł.
- Przyłożyć ci tymi tłustymi łapskami pełnymi masła? - zapytał Kleofasa.
- Mnie nie wolno bić! - zaśmiał się Kleofas. - Ja mam okulary! Tralala!
- To je zdejmij - powiedział Alcest.
- Nie, mój drogi - powiedział Kleofas.
- Ach, ci najlepsi uczniowie - westchnął Alcest. - Wszyscy tacy sami! Podłe tchórze!
- Ja jestem tchórzem, ja? - krzyknął Kleofas.
- Owszem, bo nosisz okulary! - wrzasnął Alcest.
- Dobra, zaraz zobaczymy, kto jest tchórzem! - krzyknął Kleofas, zdejmując okulary.
        Obaj byli strasznie wściekli, ale nie mogli się pobić, bo przyleciał Rosół.
- Co znowu? - zapytał.
- On nie chce, żebym nosił okulary! - zawołał Alcest.
- A on chce mi je posmarować masłem! - wrzasnął Kleofas.
       Rosół zakrył sobie twarz i pojechał rękami w dół po policzkach, a kiedy on tak robi, to wiadomo, że nie ma żartów.
- Wy dwaj, spójrzcie mi w oczy! - powiedział Rosół. - Nie wiem, coście znowu wymyślili, ale nie chcę więcej słyszeć o żadnych okularach! A na jutro odmienicie mi czasownik: „Nie powinienem opowiadać bredni i wywoływać zamieszania na przerwie, stawiając tym samym Pana Opiekuna wobec konieczności interwencji". We wszystkich czasach w trybie oznajmującym. I poszedł zadzwonić na lekcję.
      Kiedy już staliśmy w szeregu, Kleofas powiedział, że jak Alcest będzie miał czyste ręce, to chętnie pożyczy mu swoje okulary. Naprawdę fajny kumpel z tego Kleofasa!
      W klasie - akurat była geografia - Kleofas podał okulary Alcestowi, który przedtem dokładnie wytarł sobie ręce o kurtkę. Alcest nałożył je, ale miał pecha, bo nie zauważył naszej pani, która stała tuż przed nim.
- Przestań błaznować, Alcest! - zawołała pani. - I nie rób zeza! Jeszcze zrobi się przeciąg i zostanie ci to na zawsze! A teraz wyjdź za drzwi!
      I Alcest wyszedł w okularach, o mało co nie wpadł na drzwi, a pani wywołała Kleofasa do tablicy.
No i oczywiście bez okularów musiało się to źle skończyć: Kleofas dostał pałę.
Sempe i Goscinny

wtorek, 17 września 2013

O zajączku sprawiedliwym

                                                                                  Adolf Dygasiński  (1839 - 1902)
Był ongi chłop Maciek, człowiek dobry, jeno nędzarz i głupi.
Raz poszedł do lasu, zbiera tam susz, okrzesuje sęki uschłe, gałązki, składa sobie to na kupkę. Wtem słyszy - coś opodal jęczy, jakby prosiło o miłosierdzie. Miał lęk, ważył się - iść nie iść, zobaczyć. Ano, poszedł ostrożnie, patrzy, co to być może. Oto sosna ogromna się zwaliła i przygniotła srodze niedźwiedzia, aż mu ślepia na wierzch wylazły.
- Zlituj się nade mną, człowiecze, ocal mi życie! - mówi żałośnie to niedźwiedzisko.
Chłopa zdjęła litość, zabrał się do roboty: z biedą podsadził pod kłodę drąg jeden, drugi. Wysilał się potem, i co który drąg podniesie, zaraz podstawił pod niego soszkę - podstawkę taką. Kapał mu z czoła pot; ale zwierzę ocalił i sam wrócił do domu.
Upłynął jakiś czas, Maciek zapomniał o swym uczynku, idzie znowu na zbierkę do lasu, spotyka jak raz tego samego niedźwiedzia, który wręcz pyta:
- Tyżeś to, chłopie, ocalił mi niegdyś życie?
- Jużci, ja, albo co?
- Bo widzisz, przyjacielu, chciałbym ci dać koniecznie nagrodę, jako mię to okrutnie korci, żem ci winien wdzięczność.
- Co znowu za nagrodę?
- Kochanku, ja cię zjeść muszę - nie ma rady!
- Śmiałbyś, kudłaczu jakiś, dobroczyńcę swego zabijać?
- Przecież każdy na tym świecie za dobre złem płaci, to i ja nie mogę ci się inaczej wywdzięczyć.
- Gadanie! Tylko podły tak robi! Sprawiedliwość, wdzięczność były, i są na świecie.
Więc niedźwiedź w śmiech.
- Jeszczem też takiego głupca, jak żyję, nie widział - powiada - ale słuchaj, ja ci przyznam słuszność, jeżeli znajdziesz sędziego, który sprawę między nami rozsądzi podług ciebie.
- Znajdę! - zawołał Maciek i poszedł szukać sędziego.
Spotyka chłopa.
- Pójdźcie - mówi mu - zrobicie sąd między mną a niedźwiedziem! Chłop poszedł, niby to słucha, o co chodzi, a Maćka łokciem trąca, mruga do niego i do ucha mu szepcze:
- Powiedz najprzód, ile mi zapłacisz, jeśli sprawę osądzę na twoją korzyść? A nie, to przegrasz.
Niedźwiedź zaraz zmiarkował zmowę i ryknął:
- Sprawiedliwości nie można kupić ani sprzedać. Tym mi oczu nie zamydlicie.
Maciek podrapał się w głowę.
- Źle, kiedy człowiek jest takim sędzią!  Biegnie szukać innego.
Napotkał wołu, wiedzie go, zaprasza, żeby sądził.
- Czym ja głupi? - wół odrzeknie. - Widzę przed sobą swoich rzeźników i rad będę, jeżeli choć jednego z was licho weźmie... Jeszcze tego brakuje, żebym takim sprawiedliwość dawał. - Ryknął, zadarł ogon i uciekł.
Zbierało się na płacz Maćkowi, myślał, że sprawiedliwość, wdzięczność są rzeczy zwyczajne, razem ze światem stworzone.
Idzie, znowu szuka sędziego, a tu jaskółeczka siedzi na gałązce i świergota:
- Ani zbyt wielkiego, ani zbyt małego nie bierz, Maćku.
         „Uhm! - pomyślał chłop. - Trzeba będzie wziąć barana."  Znalazł barana, prowadzi, pyta:
- Jakież twoje zdanie? - Ten beknął, klnie się:
- Ja tam nie znam żadnej sprawiedliwości, wdzięczności ani niewdzięczności. Mogę tu pobeczyć, i na tym koniec... Jeżeli wam o zgodę chodzi, nas pies owczarski - doskonały sędzia: jednego barana w kark, drugiego za łeb, w natyłki i my, tysiąc owiec, musimy żyć w zgodzie. Oho, nasz kundel jest wielki sędzia!
Niedźwiedziowi oczy zaświeciły się z radości.
- Chłopie - powiada - wdzięczność dla ciebie gryzie mię, truje coraz bardziej. Zjeść cię koniecznie muszę, żeby się wywdzięczyć.
- Zaczekajże - chłop mówi - ten baran jest głupi i jak świat światem, baran sędzią nie bywał; ale poczciwca tu jednego sprowadzę.
Bieży Maciek i psa wzywa:
-  Wierneś jest zwierzę, pewnie masz w sobie wdzięczność i sprawiedliwość.
Opowiedzieli mu sprawę i nastają:
- Sądź podług wiecznej sprawiedliwości świata!
Pies się zamyślił, a potem rzecze:
- Wczoraj w nocy zbóje napadli mojego pana, a ja go w porę ostrzegłem, ocaliłem mu życie, majątek, a on mi dzisiaj przez wdzięczność i sprawiedliwość wsypał takie kije, że oto łazić nie mogę.
Maciek w rozpaczy pędzi i myśli sobie:
„Głupi jestem, że jaskółki słucham! Ani zbyt duży, ani zbyt mały - nie mądre słowa... Konia przyzwę, to jest zwierzę poczciwe ze skórą i kościami".
Przyszedł koń i powiada:
- Ja znam wybornie wdzięczność i sprawiedliwość, gdyż wożę, noszę swojego pana i zarabiam się w pługu na niego.
- No i cóż? - pyta Maciek uradowany. Za to mnie pan głodem morzy i biciem srogo płaci! O mocny Boże! - wykrzyknął Maciek strapiony - czy już z Twojego licznego świata zginęła wdzięczność i sprawiedliwość?
A jaskółka świergocze:
- Ludzie nauczyli swojskie zwierzęta niewdzięczności, niesprawiedliwości... Twój sędzia, Maćku, ani zbyt wielki, ani zbyt mały, ale dziki być musi!
- Pewnie mądralę - lisa trzeba mi przyzwać - rzekł sobie i sprowadził lisa.
Kita ogonem na prawo, na lewo macha, oczyma strzyże, sprawy wysłuchuje, nareszcie powiada:
- Ogromnie mi dziwno, żeś ty, niedźwiedziu, do tego czasu jeszcze nie schrupał głupiego Maćka...
 Sumienie musi cię gryźć ogromnie, gdyż najgorsza to rzecz mieć dług wdzięczności, a nie płacić go niewdzięcznością. Zjedz chłopa bez ceregieli, a nie, to powiem, żeś i ty głupi.
Dopiero niedźwiedź aż się pokłada, tarza od śmiechu i powiada:
- Lis dobrze rai, bo ty, Maćku, schudniesz mi przez to szukanie sprawiedliwości, a ja nie lubię jeść chudego.
Chłopa mrowie przeszło, kiedy widział, że się niedźwiedzisko oblizuje, i poszedł zaprosić wilka na sędziego, chociaż i w niego nie bardzo wierzył.
Wilk  łbem coś kręcił, na brzuch niedźwiedzia spoglądał, a Maćkowi się wydało: on widać o sprawiedliwości rozmyśla!
Tymczasem wilk przemówił w te słowa:
- Tobie, niedźwiedziu, głód pewnie nie dokucza, skoro pozwalasz takiemu chłopu ciągnąć się na sądy! Chcesz, ja go oprawię, a zjemy do spółki?
      Ale niedźwiedź zgrzytnął, mruknął:
- Nie chcę z wilkami spółek!
      Do Maćka się zaś zwrócił i powiada:
- Tak czy owak, na moje wychodzi i zjeść cię muszę, żeby dług wdzięczności raz spłacić.
      Chłop sobie wyprosił, że jeszcze jednego sędziego sprowadzi. Idzie, odmawia pacierze, Bogu się poleca, a jaskółeczka przed nim usiadła i zaświergotała:
- Maćku, Maćku! Sprawiedliwość zna taki tylko, któremu niesprawiedliwość dniem i nocą doskwiera, który nikomu najmniejszej krzywdy nie czyni, a kryć się musi, żeby wyżył.
- Gdzież ja nieszczęśliwy takiego znajdę?
- Pod krzem, niedaleczko stąd przycupnął, kryje się przed człowiekiem, psem, wilkiem, lisem. Ostrożnie podchodź do niego, aby nie pomyślał, że go chcesz zabić, i nie uciekł.
- Jakże z nim mówić?
- Idź, a powtarzaj te słowa: „Pana Boga chwalę, nikomu źle nie czynię, mam w sercu wdzięczność i sprawiedliwość."
      Zabrał się Maciek, idzie, powtarza to, co mu jaskółeczka kazała. Nagle spod krza zajączek wypada, kic, kic i mówi:
- Słyszałem ja o twojej przygodzie z niedźwiedziem i myślałem o tym właśnie, jakby ci tu pomóc.
- Oj, zajączku, żeby cię też Bóg dobrą myślą natchnął!  Niedźwiedź mi oto dowodzi, że na świecie nie ma ani wdzięczności, ani sprawiedliwości.
-  Wdzięczności nie ma, bo ona musi od stworzeń wychodzić, a te są  niewdzięczne, ale sprawiedliwość pochodzi od samego Boga i ona nigdy nikogo nie minie.
      Zaczęło się sądzenie, niedźwiedź mówi, że tak a tak.
- Zjeść go powinienem, jeno chcę się najprzód przekonać, jako na świecie nie ma wdzięczności ani sprawiedliwości.
      Maciek też wykłada swoje.
- Dobrze to jest, co wy mówicie - powiada zajączek - tylko ja koniecznie muszę wiedzieć, jak to wszystko było, zanim ta wasza sprawa powstała.
- Leżałem pod kłodą - rzecze niedźwiedź - a ten głupi chłop kłodę dźwignął i mnie wyswobodził; niechże ma za to nagrodę!
- Ja muszę wiedzieć, jakeś ty wyglądał! - powtarza zajączek.
- Bo możeś ty jest za wdzięcznością? - pyta niedźwiedź.
- Nie znam wdzięczności na świecie, znam tylko grzeszne istoty.
- Widzę, że z ciebie sędzia całą gębą.
      Poszli, znaleźli to miejsce, gdzie kłoda przywaliła była niedźwiedzia: drągi i soszki podpierały jeszcze kłodę. Tak zajączek mówi:
- Właźże, Misiu, pokaż mi, jak leżałeś!
Niedźwiedź wlazł i kiedy się już położył, zając mrugnął na chłopa:
- Powyjmuj prędko drągi i soszki!
      Chłop tak zrobił, a niedźwiedź zaraz jęknął, stęknął, prosił:
- Ulżyjcie, bo mię ta kłoda zgniecie! Zajączek mu zaś odpowie:
- Teraz jest tak, jak z początku było: żaden z was obu nic nie winien. Nie ma na świecie wdzięczności, a sprawiedliwość na ciebie oto spadła. Potem się zwrócił do Maćka i rzecze:

- Umykaj żwawo do domu! Chwal Boga, nie czyń źle nikomu, a wdzięczność i sprawiedliwość miej w sercu, choćbyś tylko taki sam jeden był na świecie.
Adolf Dygasiński  (1839 - 1902)

Waligóra i Wyrwidąb


      Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obydwa byli chłopcy; sama zaraz wnet umarła. Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazywał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi, jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.
      Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi;  w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.
- Co my zrobiem teraz, bracie?! - Wyrwidąb smutnie zawoła.
- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.
      I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.
      Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę. Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli.
      Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić. Zdziwieni, wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.
- Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie - widzę, żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.
      Rozwinął piękny kobierzec.
- No, siadajcie społy ze mną!
      Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.
- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie - żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok - to mila; co skoczę - to dwie.
      Waligóra prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki. Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał.   Król ogłosił:
     „Kto się znajdzie, że tego smoka zabije, dwie mam córy do wyboru: jedną oddam mu za żonę i po śmierci tron swój oddam".
      Stają więc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją tego smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten potwór zamieszkiwał. Idą śmiało; na pół drogi on się mały człeczek zjawia.
- Jak się macie, przyjaciele! Wiem, gdzie kres jest waszej drogi, lecz posłuchajcie mej rady: włóż każdy na nogę trzewik, bo smok jak wyskoczy nagle, nie da nawet machnąć ręką.
      Posłuchali mądrej rady. Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże, jednym ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tyłu i jaskinią z szczerej skały trzęsie jakby snopem żyta.
      Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb, przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił, a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligóra, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.
- Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.
      Idą naprzód więcej śmiało; jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucić, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górę i zakrywa całe ścierwo.
      Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córze; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.
Kazimierz Władysław Wójcicki

Zając i żaba


Szarak, co nieraz bywał w kłopotach i trwogach,
Nie tracąc serca, póki czuł się rączy,
Teraz podupadł na nogach,
Poczuł, że się źle z nim skończy.
Więc jęknął z głębi serca: „Ach, nie masz pod słońcem
Lichszego powołania, jak zostać zającem!
Co mię w dzień pies, lis, kruk, kania
I wrona,
Nawet i ona,
Jak chce, to gania.
A w noc, gdy drzemię, oko się nie zmruża,
Bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze,
Wnet drży me serce zajęcze,
Tchórząc tchórzliwiej od tchórza.
Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem,
Postanowiłem dziś je skończyć samobojem.
Żegnaj więc, miedzo, lat mych wiośnianych kolebko!
Wy, kochanki młodości, kapusto i rzepko,
Pożegnalnymi łzami dozwólcie się skropić!
Oznajmuję wszem wobec, że idę się topić!"

Tak z płaczem gdy do stawu zwraca skoki słabe,
Po drodze stąpił na żabę.
Ta mu, jak raca, drgnąwszy spod nóg szusła
I z góry na łeb w staw plusła.
A zając rzekł do siebie: „Niech nikt nie narzeka,
Że jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi;
Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka,
I swojego zająca, którego się boi".

(Adam Mickiewicz)

Wróżki

Kliknij ten link > Wróżki, a będziesz mógł przeczytać tekst napisany na podstawie Charlesa Perrault.

Jest taki kwiat

Jest taki kwiat    ks. Mieczysław Maliński
       To jest link do strony autora tej baśni.

poniedziałek, 16 września 2013

Knyps z Czubkiem

Była sobie raz królowa, której urodził się synek brzydki i niewydarzony, ze sterczącym czubkiem włosów na głowie.
—   Ach, co za brzydal! — westchnęła królowa spojrzawszy na chłop­czyka.
—   Niech Wasza Królewska Mość nie przejmuje się jego brzydotą — po­wiedziała obecna przy narodzinach wróżka. — Ten mały niewydarzony Knyps z czubkiem wyrośnie na młodzieńca, który będzie wszystkich czarował ro­zumem i dowcipem, a oprócz tego otrzyma ode mnie cenny dar.
—   Jaki? Jaki? — przerwała ciekawie królowa.
—   Będzie mógł obdarzyć swoim rozumem osobę, którą pokocha — po­wiedziała wróżka.
—   Ach, co mu z tego przyjdzie — mruknęła pod nosem, niezbyt grzecznie, królowa.
—   Zobaczymy! — wróżka roześmiała się bez urazy i odleciała.
Brzydki synek królewski chował się zdrowo i nie sprawiał nikomu kłopotu. Gdy tylko zaczął mówić, miał o wszystkim coś ciekawego do powiedzenia, a jego zachowanie było tak pełne wdzięku, że każdy był nim oczarowany.
Minęło siedem lat. Królowej sąsiedniego państwa urodziły się dwie dziew­czynki, a przy narodzinach obecna była ta sama wróżka. Starsza córeczka była piękna jak poranek, młodsza za to — okrutne brzydactwo.
—  Ooo! Co za brzydula! — martwiła się królowa, spojrzawszy na swoje drugie dziecko.
—  Niech Wasza Królewska Mość tym się nie trapi — powiedziała wróżka. — Będzie za to mieć tyle rozumu, że nikt nie spostrzeże, jak bardzo jest brzydka. Aby zaś wszystko w rodzinie Waszej Królewskiej Mości działo się sprawied­liwie, starsza nie będzie miała rozumu za grosz i wyrośnie na głupią, chociaż śliczną pannę.
—  Ładna mi sprawiedliwość! — mruknęła pod nosem królowa.
Wróżka spojrzała na nią filuternie.
—  Sprawiedliwość wróżek objawia się dopiero po latach — powiedziała. — A postępki wróżek, choć pełne niespodzianek, zawsze mają swój sens, proszę Waszej Królewskiej Mości.
—  Być może — westchnęła królowa. — Może mogłaby pani jednak, pani wróżko, przydać nieco rozumu starszej, która jest taka piękna?
—  Niestety, Wasza Królewska Mość, nie mogę — odpowiedziała wróżka. — Ale dam jej za to moc obdarowania swą pięknością tego, kogo jej serce wy­bierze.
—  Dużo jej z tego przyjdzie — mruknęła królowa.
—  Zobaczymy! — roześmiała się wróżka i odleciała.
Księżniczki rosły, rosły też ich zalety i wady. Młodsza szpetniała coraz bardziej — starsza z dnia na dzień stawała się coraz głupsza. O cokolwiek ją zapytano, nie umiała nic odpowiedzieć albo odpowiadała nie do rzeczy. Była nadto tak gapowata
i niezdarna, że na każdym dworskim przyjęciu musiała zbić choćby jedną filiżankę, wylać sos czy oranżadę, lub przewrócić choćby jedno krzesełko.
Gdy obie księżniczki ukazywały się na jakiejś dworskiej uroczystości, w pierw­szej chwili goście otaczali piękniejszą, ale gdy się przekonali, że na zręczne słówka nie odpowiada ani be, ani me, a gdy odezwie się — to bez ładu i składu, znudzeni głupią pięknością gromadzili się wokół bystrej i rozumnej brzyduli. I nie minął kwadrans, a przy starszej księżniczce nie było nikogo, młodsza zaś była otoczona. Wkrótce też wśród rozważnych kawalerów znalazła sobie męża.
Po zamążpójściu młodszej siostry piękna księżniczka bardzo posmutniała. Mimo urody była samotna i czuła się pożałowania godną osóbką. Wiedziała też, że jej głupota jest celem żartów i prześmieszków. Zaczęła więc unikać dworskiego towarzystwa i najchętniej wymykała się do wielkiego lasu roz­ciągającego się opodal królewskiego pałacu.
Był to piękny las. Mówiono, że to las zaczarowany i w wykrotach można tu spotkać karzełki, a w gęstwinie, w przelotnych cieniach i blaskach — igrające wróżki. Ale księżniczka nie szukała tu czarodziejskich uroków. W lesie szukała tylko ustronnego miejsca, by się schronić i wypłakać w samotności.
Pewnego letniego dnia księżniczka rozżaliła się więcej niż zwykle, bo na dworskim przyjęciu narobiła tyle głupstw, aż ją łagodna zwykle królowa ofuknęła. Więc gdy tylko rozeszli się goście, wymknęła się do lasu, ukryła się pod sta­rym rozłożystym dębem i płakała obficie i z całego serca.
Nagle posłyszała jakieś kroki. Przestraszona rozejrzała się dookoła. Leśną ścieżką zbliżał się ku niej jakiś jegomość. Był niskiego wzrostu i nieco kuśtykał na jedną nogę. Podszedł do księżniczki i wpatrzył się w nią z zachwytem.
—   Portrety pani, księżniczko, które miałem szczęście oglądać, nic nie kła­mały  — powiedział kłaniając się bardzo elegancko i zamiatając ziemię kapeluszem z piórami. — Jesteś, o pani, najpiękniejsza w świecie i nie żałuję, że wybrałem się do twego kraju, aby móc chociaż spojrzeć na ciebie.
Chociaż księżniczka była mocno gapowata, zauważyła jednak od razu piękne zachowanie nieznajomego, jego wytworny strój, strusie pióra na kape­luszu i brylantowe klamry u trzewików. Zauważyła także, że on sam jest brzydalem, jakiego nigdy jeszcze nie spotkała. Niesforny czub włosów sterczał mu nad niskim czołem, nos miał czerwony, gruby i wielki, oczka za to małe i zezowate. Lecz, choć zezem, patrzył na piękną księżniczkę z prawdziwym zachwytem.
—  Pani — mówił niezwykle dźwięcznym i miłym głosem — jakże to może być, aby tak piękna księżniczka miała tak smutną minkę! Powinnaś się, pani, cieszyć swoją urodą od rana do nocy!
—  Eee — mruknęła księżniczka mnąc w ręku swoją chusteczkę mokrą od łez.
—  Pani — ciągnął dalej nieznajomy. — Piękność jest darem tak wielkim, że starcza za wszystkie inne. Kto go posiada, nie powinien martwić się ni­czym.
—  Eee, gadanie! — powiedziała księżniczka.
—  Ale czymże się trapisz, o pani? — dopytywał się nieznajomy, a dźwięczny głos drżał mu ze wzruszenia. — Taka jesteś piękna!
—  Eee — powiedziała księżniczka — wolałabym być tak szpetna, a tak rozumnie mówić jak pan, niż być piękna i taka głupia, jak jestem.
—  O! — wykrzyknął nieznajomy. — Skoro sądzisz, o pani, że nie jesteś mądra, to właśnie dowodzi, że jesteś. Bo im kto ma więcej rozumu, tym bar­dziej wątpi, czy ma go dosyć.
—  Bo ja wiem? — westchnęła księżniczka. — Wiem tylko, że jestem głupia i okropnie mnie to martwi.
—  O! — rozpromienił się nieznajomy. — Jeśli tylko to jest przyczyną two­jego smutku, o pani, mogę skutecznie i od razu położyć kres twoim troskom.
—  Ciekawam, jak? — zapytała księżniczka.
—  Dzięki darowi wróżki mogę obdarzyć moim rozumem osobę, którą po­kocham nad wszystko na świecie. A ponieważ ty, o pani, jesteś tą osobą, od ciebie tylko zależy, aby zostać mądrą, i to natychmiast!
— Ojej! — wykrzyknęła księżniczka i spojrzała życzliwie na brzydala, który tak elegancko umiał powiedzieć, że jest w niej zakochany i że go nie odstrasza jej głupota. — Ojej — powtórzyła. — A kto pan właściwie jest?
—  Nazywam się Knyps z Czubkiem i jestem następcą tronu sąsiedniego królestwa.
—  Aha — powiedziała księżniczka. — Słyszałam o panu, Wasza Wyso­kość.
Istotnie, nieraz w ojcowskim pałacu mówiono przy niej o szpetnym i mą­drym księciu Knypsie z Czubkiem. A teraz miała sposobność dobrze mu się przyjrzeć. „Nos ma gruby, wielki i czerwony — myślała. — Włosy jeżą mu się w czub. Wzrost ma niepozorny, a na domiar wszystkiego kuśtyka i zezuje. Ale jeśli za niego wyjdę — będę mądra, a na tym mi przede wszystkim zależy".
Baczny wzrok księżniczki i jej długie milczenie sprawiły, że Knyps z Czubkiem westchnął z głębi serca.
—  Widzę, że moje oświadczyny nie są pani miłe — powiedział smutnym głosem. — Wcale się temu nie dziwię. Zjawię się jednak za rok, aby ponowić swoją prośbę.
—  Za rok — szepnęła księżniczka patrząc za oddalającym się Knypsem z Czubkiem.
I nagle chwycił ją strach, że co się odwlecze, to uciecze i że pozostanie głuptasem na zawsze.
—  Ej, Wasza Wysokość, panie Knypsie z Czubkiem! — zawołała. — Zgoda!
Za rok zostanę pańską żoną!
Ledwo, to powiedziała — stała się całkiem inną osobą. Wydało się jej, jakby cały świat rozbłysnął w jej oczach. Wszystko było ciekawe, warte po­znania i zastanowienia. I drzewa, i krzewy, i trawy, i przeciągający od zachodu wiaterek, który, jak sobie nagle przypomniała, nazywa się Zefirek. Podniosła paluszek pod wiatr, rozeznała, gdzie jest zachód, gdzie wschód, północ i południe.
— Zmądrzałam! — wykrzyknęła radośnie, obróciła się bardzo zgrabnie w kółko i zanuciła nie tylko dźwięcznie i do sensu, ale i do rymu, a jedno, drugie i trzecie zdarzyło się jej po raz pierwszy w życiu:

Czy ktoś mi, zefirku mój miły,
do głowy rozumu nadmuchał?
Bo myśli się we mnie zbudziły
i szepcą: — Patrz pilnie i słuchaj.

Tu ptaszek poddaje mi rymy,
tu listki zwierzają się szmerem.
Jak miło, gdy patrząc — myślimy,
a wieje powabny wiaterek.
Nucąc i bystro rozglądając się wokoło, pobiegła księżniczka do pałacu. Nagła jej odmiana zbudziła powszechny podziw i zdumienie. Gdy dawniej słyszano z jej ust same niedorzeczności, teraz wyrażała się rozumnie i z sen­sem. O poważnych sprawach mówiła poważnie, o zabawnych — dowcip­nie, umiała też rzucić zdrową myśl i dobry żart, a zawsze w porę. Wszystko to radowało niepomiernie króla i królową, dziwili się tylko, że odmiana ta na­stąpiła tak nagle.
Prawda: odmiana ta była tak nagła, że księżniczka od szczęśliwej chwili, gdy Jego Wysokość Knyps z Czubkiem obdarzył ją swoją mądrością, zapo­mniała całkiem o dawnych głupstwach.
Tymczasem sława jej piękności i mądrości rozniosła się po całym świecie i wszyscy młodzi królowie i książęta chcieli pozyskać jej względy, wszyscy prosili ją o rękę. Księżniczka jednak była zdania, że żaden nie jest dla niej dość mądry. Więc choć słuchała z przyjemnością słodkich słówek, które kawalerowie prawili, nie chciała się związać z żadnym z nich. Tak minął rok. W koń­cu zniecierpliwiło to króla.
—  Chyba nie chcesz zostać starą panną, moja córko — powiedział. — Nie możesz przebierać w kawalerach jak w ulęgałkach! Postanówże coś wresz­cie!
—  Co mam postanowić, drogi tato? — powiedziała piękna księżniczka. — Sam widzisz, że żaden z tych kawalerów nie jest dość mądry dla mnie.
—  Bardzo jesteś wymagająca, panienko — westchnął król. — Ale właśnie dzisiaj zgłosił się do mnie nowy konkurent. Jest to młody i bardzo bogaty książę. Nigdy nie widziałem przystojniejszego kawalera, a tak mądrze i uczenie prowadził ze mną rozmowę, że w końcu ja, który jestem bardzo bystrym królem, zatraciłem się całkiem i nie wiedziałem, o co chodzi. A oto — jego portret.
I król pokazał księżniczce portrecik młodego księcia. Istotnie, piękniejszego kawalera trudno było sobie wymarzyć, nic więc dziwnego, że księżniczka patrzyła na portrecik dość długo i wreszcie powiedziała, że rozważy tę sprawę i jutro da ojcu odpowiedź.
Po czym udała się do lasu, aby tam w spokoju przemyśleć całą tę sprawę jeszcze raz. Szła przed siebie pogrążona w myślach i zatrzymała się pod starym rozłożystym dębem. Oparła się o pień i myślała o pięknym kawalerze. Nagle, gdzieś w korzeniach drzewa, u swoich stóp posłyszała dudnienie, stuki, brzęki, szczęki, łoskoty i stłumiony gwar głosów.
—  Co tam się dzieje? — zawołała.
—  Sposobimy ucztę dla naszego pana, Jego Wysokości Knypsa z Czubkiem, którego jutro weselisko! — huknął spod korzeni dębu chór głosów, u stóp księżniczki rozstąpiła się ziemia i ukazała się wielka pieczara, a w niej wielki piec kuchenny, wielki komin z wielkim paleniskiem i wielkie rojowisko maluś­kich kucharzy, kuchcików, pasztetników i cukierników.
—  Wiwat nasz pan, Jego Wysokość Knyps z Czubkiem! — wykrzyknęli chórem, po czym dziarsko wzięli się do swojej kuchennej roboty. Obracali na wielkich rożnach wielkie pieczenie, smażyli wielkie kotlety na wielkich patel­niach i rusztach, wsuwali do pieca wielkie blachy z ciastami, kręcili sosy w wielkich misach, tarli chrzan na wielkich tarkach, tłukli korzenie w wielkich moździerzach — jednym słowem, sposobili tysiące frykasów i brząkając w łyżki, chochle, kopyście, noże i widelce, przesuwając zawadiacko na ucho kucharskie czapy, śpiewali na całe gardło:
Skoro się nasz pan Knyps żeni —
trzeba imać się pieczeni!
Smażmy, duśmy, wędźmy, pieczmy
zawiesisto, w sosie, z pieprzem!
Z estragonem! Z chrzanem! Z zielem!
Jak wesele — to wesele!
Wierćmy sosy! Kręćmy biszkopt!
Chochlą! Pałą! Drągiem! Łyżką!
Z solą, cukrem, żółtkiem, białkiem!
Wywijajmy rożnem, wałkiem!
Wymachujmy dzbankiem, kubkiem!
Wiwat! Wiwat pan Knyps z Czubkiem!
—  Ach! — wykrzyknęła na to piękna księżniczka. — Ach, Jego Wysokość Knyps z Czubkiem! Całkiem o nim zapomniałam, jak i o wszystkim, co mnie spotkało, gdy byłam głupią osóbką! A przecież rok temu obiecałam zostać jego żoną!
—  Właśnie — odezwał się obok niej głos. — I sądzę, że dotrzymuje pani obietnic — i Knyps z Czubkiem ukazał się zza dębu. — Nie wątpię też ani na chwilę, żeś tu przyszła, aby mi oddać swoją rękę, księżniczko.
Księżniczka, która miała jeszcze w oczach portret pięknego konkurenta, spojrzała na Knypsa z Czubkiem, westchnęła i powiedziała:
—  Gdybym miała do czynienia z gburem lub głupcem, znalazłabym się w nie lada kłopocie. Bowiem gbur i głupiec powiedziałby mi: „Hola, moja panno! Księżniczka nie rzuca słów na wiatr! Musisz mnie poślubić, boś mi to przyrzekła!" Lecz skoro ten, z którym mówię, jest człowiekiem rozumnym, obytym w świecie i eleganckim, chyba zrozumie, że teraz, będąc rozumna, jestem jeszcze bardziej wybredna niż przed rokiem, jeśli chodzi o kawalerów. A przecież nawet będąc głuptasem wahałam się, czy mam pana poślubić.
—  Tak — westchnął Knyps z Czubkiem i spojrzał na księżniczkę tak żałośnie, aż się zarumieniła. — Zwłaszcza że jestem równie szpetny teraz, gdyś, o pani, zmądrzała, jak i wówczas, gdyś nie grzeszyła rozumem.
Księżniczka zarumieniła się jeszcze bardziej i spojrzała na Jego Wysokość pana Knypsa z życzliwością. Jego głos, jego smutek sprawił, że ścisnęło się jej serce.
A pan Knyps z Czubkiem mówił dalej:
—  Ale powiedz mi, pani, proszę, czy oprócz mojej brzydoty coś ci się jeszcze we mnie nie podoba? Może mój rozum? Może moje obyczaje?
—  O, nie! — wykrzyknęła wzruszona księżniczka. — I pański rozum, i pańskie obyczaje zachwycają mnie po prostu!
—  Jeśli tak — rozpromienił się Jego Wysokość pan Knyps z Czubkiem — będę szczęśliwy! W pani bowiem mocy, śliczna księżniczko, jest uczynić ze mnie najpowabniejszego mężczyznę. Wiedz bowiem, że ta sama wróżka, która dała mi moc dzielić się własnym rozumem, dała moc tobie użyczyć twoich wdzięków, komu zechcesz. Oczywiście, jeśli pokochasz tę osobę na tyle, aby sobie tego życzyć.
—  Ależ tak! — zawołała księżniczka. — Życzę sobie tego!
Ledwo przebrzmiały te słowa, księżniczka spojrzawszy na pana Knypsa z Czubkiem niezmiernie się zdziwiła.
„Ależ to nadzwyczaj przystojny kawaler! — pomyślała. — Miło na niego patrzeć. Nie jest wcale tak niskiego wzrostu: sięga mi przecież do ramienia, a ja jestem bardzo wysoka. Patrzy na mnie nieco z ukosa, ale jest to pełne wdzięku spojrzenie zakochanego. Stąpa niezwykle elegancko, modnie, opadając na jedną nogę, włosy ma tak bujne, że układają mu się w piękny czub, a już najbardziej zachwyca mnie jego nos: jest w nim coś wojackiego i bohaterskiego".
I upojona zachwytem księżniczka wykrzyknęła głośno:
—  Ach, jaki pan przystojny, panie Knypsie z Czubkiem! Jestem panem zachwycona i wdzięczna wróżce, bo to przecież jej zasługa!
—  Niezupełnie — zaśmiała się wróżka, która nagle ukazała się z gęstwiny leśnej.
—  Jak to? — zdziwili się księżniczka i Jego Wysokość Knyps z Czubkiem. Wróżka położyła palec na ustach i powiedziała:
Czasem wróżka czar przemian w ręce ci oddaje,
by życie ci rozbłysło urokiem i wdziękiem,
a wówczas to, co kochasz, mądre się wydaje,
a co kochasz serdecznie — wydaje się piękne.
—   Tak czy owak — powiedział Jego Wysokość Knyps z Czubkiem elegancko
kłaniając się wróżce — dziękujemy!
—   Dziękujemy! — powtórzyła księżniczka.
Po czym wszyscy troje pośpieszyli do królewskiego pałacu. Król i królowa widząc, jakim uczuciem darzy córka kawalera, o którego szlachetności i rozumie słyszeli wiele dobrego, z radością zgodzili się przyjąć go za zięcia. I już nazajutrz odbyło się wesele.
Tak wspaniałej uczty nie pamiętali ludzie w całym królestwie, a odbyła się ona w lesie, pod starym dębem. Potrawy przyrządzone przez małych kucharzy, piekarzy i pasztetników były tak smakowite, że nikt nie mógł ich dość się nachwalić, a królowa, dobrawszy po raz szósty pasztetu z gęsich wątróbek, powiedziała do córki:
—  Przy takich kucharzach będziesz miała nieustannie gości, moja droga!
Ale księżniczkę nic nie obchodzili goście, bo cały czas wpatrywała się z zachwytem w pana Knypsa z Czubkiem.
Młoda para żyła długo i szczęśliwie. Pan Knyps z Czubkiem szczycił się przed całym światem mądrością swojej żony, ona zaś jego wdziękiem i urodą.
będą inne...