niedziela, 6 października 2013

Syrena

                                                                          Artur  Oppman  (OR-OT)  (1867-1931)

A widzieliście ją, tę syrenę  niby, kumie Szymonie?
—  Widzieć  nie  widziałem,   kumie  Mateuszu,   bo  drzewa  przysłaniały  źródełko,  a bliżej  podejść bałem  się jakości,  alem  słyszał, jak  śpiewa. — Alboż  to  syreny  śpiewają?
—   Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty  dzwonił.  Słuchałbyś  dniem  i  nocą.
—   No  i  co  dalej?  Co  dalej?
—   Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł,  inom  o  tej   syrenie  rozmyślał.
—   Ciekawość!   Warto  by ją  wypatrzyć,  zobaczyć.
—   Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy — umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze nie chrzczonej i kuszącego jej śpiewania  słuchać.
—   Grzech nie grzech — nie wiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika.  To  człek  mądry  i  pobożny;  on  powie  i  nauczy,  co  czynić  nam  należy.
—   Rzetelnie  mówicie,  kumie  Mateuszu,   chodźmy  do  pustelnika Barnaby.
—   Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej  osoby  przeróżności  dowiemy.
        Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej  Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów,  wilków  i   niedźwiedzi.
—   Więc  powiadacie,  że  śpiewała?
—   A juści!   Śpiewała;  gadałem przecie.
—   Hm!   I  często  se  tak podśpiewuje?
—   A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę,  wraz  ci  się na Bugaju jej  piosenka rozlega.
—   I  długo  też nuci?
—   Do  zachodu.  Jak  się  ino  ciemno  zrobi  na  świecie, już jej   nie  słychać.
—   To  nocami  nigdy  ze  źródła nie  wychodzi?
—   Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby  skowronek, jakby  dzwonek, jakby  skrzypeczki  lipowe:   to  ona.
—   O  to  mi  chodziło  właśnie.  Więc  trzeba tak  zrobić...
Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu,  aż  namyśli  się,  co  poradzić.
      Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
      Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem jak młotkiem w korę rozłożystego  dębu  i  wydłubywał  robaki.
      A  ojciec  Barnaba namyślał  się, namyślał, aż  rzecze:
—  Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na  zamku  trzyma  i  niech  mu  wyśpiewuje.  Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze  żałośliwe jest  syrenie  śpiewanie.
—   Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc  tedy  do  pełni  miesięcznej?
—   Tak jest,  do  pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę. Tam gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamieni Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
       W lesie tym, z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się  w   głęboki,  bystro  płynący  potok.  Nad potokiem rosły  białokore brzozy,  wierzby  pokrzywione  maczały  w  nim długie gałęzie, kwitnęły polne róże i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec. W tym to  potoku  mieszkała właśnie  syrena.
      Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane  gwiazdami  niebo  i  przyglądała  się  ziemi  uśpionej,  lasowi  i  źródłu.
      Ale  w  lesie  nie  wszyscy  spali.  Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one wśród  krzaków gęstych i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i  pustelnik, ojciec  Barnaba.
      Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym  widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom  aż  serca  zamarły  ze  wzruszenia.
      Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto, w ciszy tej czarownej nocy, zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
      Wtem z krzaku, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem,  z  witek wierzbowych splecionym, i  wyciągnęli  z  wody  na  murawę.   
      Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie  zatkane.
—   Co teraz począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym gorączkowym głosem.
—   Co  począć? — rzeknie pustelnik.  — Poczekajcie,  zaraz  wam powiem.
Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska!   Dobrze  mówię?
—   Dobrze  mówicie,  ojcze Barnabo,  mądrze  mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczami, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy  niekiedy  o  ziemię,  zupełnie jak u wyjętego  z  wody karpia lub  szczupaka.
—   Czas  nam w  drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją! 
Szymon  i Mateusz  dźwignęli  syrenę  i ponieśli ją  w  stronę  wioski.
—   Otwieraj,  Staszku!
—   Otwieraj  no  co  prędzej!  Cóż to?  Zarżnęli  cię  zbóje,  że  się  nie  ruszasz?
—   Nie  gramol  się,  gamoniu!   Skorzej!   Skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z  pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski  licznych krów.
—   A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali  się  czy  co  takiego?
Zaszurgał  ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła  się  gibka,  młodzieńcza postać pastucha Staszka.
—  Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo, i wy, Szymonie i Mateuszu?
—   Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O   świcie  do  Czerska  ją  zawieziem,  do  księcia!
—   Syrena?  Jezusie,  Maryjo!  Prawda!  Jakaż  ona śliczna!
—   Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać  przybierze,   aby  tym  łacniej  otumanić  chrześcijańską duszę.
—   Boże miły! Prawdę mówicie? To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam  z  nią  zrobić?
—   Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków  nie  zerwała,  bo  ucieknie.
—   Ha!   Każecie  pilnować,  to  będę pilnował!  A kiedyż  po  nią przyjdziecie?
—   Mówilim.   Skoro  świt.  Teraz ją położym w  oborze,  niech leży.
—   A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją  zdajem.
—   Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć bezkurcyja zły jak  sam diabeł,  to  i  z  syreną poradzę.
—   No, to bywaj zdrowy!  Będziem tu  z powrotem,  ino patrzeć!
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali,  patrzył w  nią bacznie i oczu  z dziwowiska nie  spuszczał. Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy modre wilgotne od łez, przesmutne oczy.
        I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru  zaziemskiego  pełnych.
        I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała. Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobków zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały  się  w  oszałamiającą pieśń  syreny.
       Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy,  o   których nigdy dotychczas nie pomyślał,  światy pełne aniołów i cudów.
       A  syrena nagle  spojrzała  wprost w  oczy  Staszka i rzekła:
—   Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki. A  dziwowisko  ślicznymi  rączkami  objęło  go  za  szyję  i  szepnęło:
—   Otwórz  wrota i  chodź  za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie. Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i  skierowała się  w  stronę Wisły. Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło  i  zachmurzyło  się  ponuro.  A  Staszek, jak urzeczony, szedł  za nią,  szedł  za nią,  bez  woli,  bez  myśli.
       Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli  na  widok  tak nadzwyczajny.  A  syrena  szła i  śpiewała.
       A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i   zawołała na  głos  cały:
—   Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam  waszą pieśnią, waszym  czarem  życia!  Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu,  na rozkaz książęcy śpiewała?
      Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać  nie  chcę  i  nie  będę. Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki  do  was  przemawiać.
      A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o  zwycięstwie.
     A tu tymczasem pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i   krzyczą:
—   Łapaj,  trzymaj,  nie puszczaj!  Ale!  Nie  puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek. Skoczył, wychynął z rzeki,  rozejrzał  się  dokoła,  zawołał:
—   Bóg  z  wami! I zniknął.
      Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne, bogate, warowne. A  miasto  owo,  później   stolica,  na pamiątkę  dziwnej  przygody  z  syreną  wzięło ją za  godło  swoje  i  godło  to  po  dzień  dzisiejszy  widnieje  na ratuszu  Warszawy.