A widzieliście ją, tę syrenę
niby, kumie Szymonie?
— Widzieć nie
widziałem, kumie Mateuszu,
bo drzewa przysłaniały
źródełko, a bliżej podejść bałem
się jakości, alem słyszał, jak
śpiewa. — Alboż to syreny
śpiewają?
— Jakże to? Nie wiecie o tym,
kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju,
po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty dzwonił. Słuchałbyś dniem i nocą.
— No i
co dalej? Co
dalej?
— Ano, nic dalej. Słuchałem,
słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie
ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce
zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł, inom
o tej syrenie
rozmyślał.
— Ciekawość! Warto
by ją wypatrzyć, zobaczyć.
— Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy
— umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się
takowej stworze nie chrzczonej i kuszącego jej śpiewania słuchać.
— Grzech nie grzech — nie
wiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To
człek mądry i
pobożny; on powie
i nauczy, co
czynić nam należy.
— Rzetelnie mówicie,
kumie Mateuszu, chodźmy
do pustelnika Barnaby.
— Ano, to i chodźmy! Ryby przez
ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby
przeróżności dowiemy.
Tak rozmawiali z sobą
dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu
dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada,
otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów,
turów, wilków i
niedźwiedzi.
— Więc powiadacie,
że śpiewała?
— A juści! Śpiewała; gadałem przecie.
— Hm! I
często se tak podśpiewuje?
— A co dnia! Jak tylko
słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.
— I długo
też nuci?
— Do zachodu.
Jak się ino
ciemno zrobi na
świecie, już jej nie słychać.
— To nocami
nigdy ze źródła nie
wychodzi?
— Czy wychodzi, czy nie
wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca
też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda:
siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki
lipowe: to ona.
— O to
mi chodziło właśnie. Więc
trzeba tak zrobić...
Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w
skupieniu, aż namyśli
się, co poradzić.
Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak
kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu
rysowały się powaga i dobroć.
Wszyscy trzej siedzieli
przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pieńków, na których
położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru,
pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło
brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem jak
młotkiem w korę rozłożystego dębu
i wydłubywał robaki.
A ojciec
Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:
— Więc trzeba tak zrobić: w
pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze
naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych,
żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle,
a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z
cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile że takiego się żaden
czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze.
Niech ją na zamku trzyma
i niech mu
wyśpiewuje. Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie
słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć
jej w niewolę. Srodze żałośliwe jest syrenie
śpiewanie.
— Tak jest, jak mówicie, ojcze
Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by
najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy
do pełni miesięcznej?
— Tak jest, do
pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a
ojciec Barnaba na modlitwę. Tam gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły,
poniżej starożytnych kamieni Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana,
przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
W lesie tym, z pagórka
wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w
głęboki, bystro płynący
potok. Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby
pokrzywione maczały w nim
długie gałęzie, kwitnęły polne róże i niezapominajki haftowały niebieskimi
kwiatkami zielony traw kobierzec. W tym to
potoku mieszkała właśnie syrena.
Była piękna, pogodna noc
miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami
niebo i przyglądała
się ziemi uśpionej,
lasowi i źródłu.
Ale w
lesie nie wszyscy
spali. Zza brzóz i wierzb,
stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one wśród
krzaków gęstych i ciekawymi oczyma
spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy
miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.
Nagle z wody wynurzyła się
przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy,
pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe
jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a
ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że
przyglądającym się jej rybakom aż serca
zamarły ze wzruszenia.
Syrena chwilę trwała w
milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto, w ciszy tej czarownej nocy,
zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i
księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
Wtem z krzaku, cicho, bez
szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś
drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją
powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli
z wody na
murawę.
Próżno się szamotała
nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć
ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
— Co teraz począć? Co z nią
począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym gorączkowym głosem.
— Co począć? — rzeknie pustelnik. — Poczekajcie, zaraz
wam powiem.
Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież
nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek,
pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymościm i
jazda do Czerska! Dobrze mówię?
— Dobrze mówicie,
ojcze Barnabo, mądrze mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną
syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa, od pasa zasię
ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczami, ręce wzdłuż ciała
opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy
o ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody
karpia lub szczupaka.
— Czas nam w
drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją!
Szymon i Mateusz
dźwignęli syrenę i ponieśli ją
w stronę wioski.
— Otwieraj, Staszku!
— Otwieraj no
co prędzej! Cóż to?
Zarżnęli cię zbóje,
że się nie
ruszasz?
— Nie gramol
się, gamoniu! Skorzej!
Skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we
wrota obory, oni to bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego
budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby
i mokre pyski licznych krów.
— A co tam? Kto tam? Toć idę
już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się
czy co takiego?
Zaszurgał ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w
ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły
wrota — i z mroku wynurzyła się gibka,
młodzieńcza postać pastucha Staszka.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
A czego to chceta, ojcze Barnabo, i wy, Szymonie i Mateuszu?
— Cichaj! Syrena! O, widzisz?
Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie
do Czerska ją zawieziem, do
księcia!
— Syrena? Jezusie,
Maryjo! Prawda! Jakaż
ona śliczna!
— Nie prawiłbyś byle czego!
Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze,
aby tym łacniej
otumanić chrześcijańską duszę.
— Boże miły! Prawdę mówicie? To
ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam
z nią zrobić?
— Pilnować do zorzy! Ale pilnuj
bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków nie
zerwała, bo ucieknie.
— Ha! Każecie
pilnować, to będę pilnował! A kiedyż
po nią przyjdziecie?
— Mówilim. Skoro
świt. Teraz ją położym w oborze,
niech leży.
— A ty, Staszku, pamiętaj: oka z
niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdajem.
— Już wy się nie bójta! Umiałem
sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć bezkurcyja zły jak sam diabeł,
to i z
syreną poradzę.
— No, to bywaj
zdrowy! Będziem tu z powrotem,
ino patrzeć!
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na
wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak,
jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie i oczu z dziwowiska nie spuszczał. Miesiąc świecił w ten otwór
ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce
jaśniały jak gwiazdy modre wilgotne od łez, przesmutne oczy.
I nie cniło się Staszkowi
spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział
podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego
pełnych.
I nagle — syrena
spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną,
opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i
zaśpiewała. Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa
za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobków zwróciły w jej
stronę, żuć przestały i zasłuchały
się w oszałamiającą pieśń syreny.
Staszek był na wpół
przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu
tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś
dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim
światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów.
A
syrena nagle spojrzała wprost w
oczy Staszka i rzekła:
— Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął
krępujące ją postronki. A
dziwowisko ślicznymi rączkami
objęło go za
szyję i szepnęło:
— Otwórz wrota i
chodź za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie. Nie czekał
długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota
i skierowała się w
stronę Wisły. Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły
ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak
smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło
i zachmurzyło się
ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł
za nią, szedł za nią,
bez woli, bez
myśli.
Ustał deszcz, wybłysnęło
słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na
widok tak nadzwyczajny. A syrena
szła i śpiewała.
A gdy już była tuż, tuż
nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na
głos cały:
— Kochałam cię, ty brzegu
wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia!
Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w
więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?
Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na
rozkaz śpiewać nie chcę
i nie będę. Wolę skryć się na wieki w fale wiślane,
wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do
was przemawiać.
A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani
wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w
lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o
nadziei, o sile, o zwycięstwie.
A tu tymczasem pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik
stary i krzyczą:
— Łapaj, trzymaj,
nie puszczaj! Ale! Nie puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek. Skoczył,
wychynął z rzeki, rozejrzał się
dokoła, zawołał:
— Bóg z
wami! I zniknął.
Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne,
bogate, warowne. A miasto owo,
później stolica, na pamiątkę
dziwnej przygody z
syreną wzięło ją za godło
swoje i godło
to po dzień
dzisiejszy widnieje na ratuszu
Warszawy.