poniedziałek, 2 grudnia 2013

Piekielna rodzinka

Część 1           Przeprowadzka                                          Mariola Jarocka

(tu tylko fragment czytany na spotkaniu - więcej w czwartek o 14:30 lub w książce)
          Było ciepłe sobotnie przedpołudnie. W domu państwa Piekielnych panowało straszliwe zamieszanie. Wiadomo - przeprowadzka!
Każdy z domowników na swój sposób starał się poradzić sobie z tym koszmarem.
       Mama, na głowie której spoczywał cały dom, biegała między pokojami, usiłując o niczym nie zapomnieć. Babcia zajmowała się Helenką - najmłodszą i najbardziej żwawą spośród czworga dzieci. Dziadek, z właściwą sobie werwą, naprawiał samochód, a Edyta ciągle o coś wykłócała się ze Żmiją. Tato, jak to Tato, niczego nie zauważał. Mimo zamieszania pracował nad swym kolejnym wynalazkiem.
        Wszyscy byli podenerwowani, dlatego w przypominającym pobojowisko mieszkaniu co chwila wybuchała jakaś awantura. Nawet Adaś, który w jednym miejscu chwili nie mógł usiedzieć, nie był zadowolony.
      Po pierwsze dlatego, że przeprowadzka oznaczała dla niego pożegnanie z najlepszymi kolegami. Nie była to więc radosna wiadomość, tym bardziej, że niemal każdą wolną chwilę spędzał z Tomkiem, Kacprem i Bartkiem. Całymi godzinami grywali w scrabble, warcaby albo szachy. Na dodatek to była jego banda. Sam ją założył, i co najważniejsze, był w niej niekwestionowanym przywódcą. Pracował na to wiele długich lat. A teraz co? Przez jedną głupią przeprowadzkę wszystko przepadło, a jego świat właśnie walił się w gruzy!
      Po drugie, Adaś nie mógł spokojnie zająć się swymi sprawami - był fenomenalnym wprost matematykiem i uwielbiał rozwiązywać logiczne zagadki oraz zadania matematyczne.
      Od samego rana był więc zły niczym najprawdziwszy diabeł, bo ciągle ktoś przeszkadzał mu w ważnej szachowej rozgrywce (którą właśnie prowadził przez Internet) i kazał zajmować się jakimiś bzdurami związanymi z przenosinami.
    Gdy tylko skończył partię, którą ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu przegrał, postanowił „zająć się" domownikami i tą ich przeprowadzką!
      No i zaczęło się. Piekielny, wściekły z powodu przegranej, próbował swój gniew wyładować na rodzinie. Przeszkadzał więc każdemu, komu tylko mógł. Uszczypnął Edytę, wystraszył Helenkę, stłukł doniczkę z aloesem, rozlał sok, a Dziadkowi zniszczył rybę - największy okaz z jego wędkarskiej kolekcji. I zupełnie nie rozumiał, dlaczego wszyscy ciągle mają do niego pretensje.
   Około południa Mama, zmęczona już jego wybrykami, kazała mu spakować wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy.
     - Adasiu, nie mamy zbyt wiele czasu - przekonywała go. - Trzeba jak najszybciej przewieźć wszystkie rzeczy. Sam widzisz, ile tego jest - dodała spoglądając ze smutkiem na piętrzące się wokół nich pudła.
      - No dobra - powiedział łaskawie Adaś. - Niech będzie, pomogę...
I zabrał się do pracy. Do tekturowego pudełka z namalowanymi trupimi główkami spakował cały swój dobytek: szachy, książkę z zagadkami, procę, żelowe jo-jo, kolorowe kulki, aparat fotograficzny, dwa podkoszulki, kilka komiksów oraz pięć wspaniale utuczonych pająków.
      - To wcale nie jest takie trudne - mruczał pod nosem Adaś Piekielny, często zwany Piekielnikiem.
      Bułka z masłem! Teraz trzeba się tylko zastanowić, co zrobić z resztą rzeczy, rozmyślał, patrząc z niechęcią na kilka książek i zeszytów, które leżały w nieładzie w różnych miejscach pokoju.
      - No to po sprawie - rzekł zadowolony, pakując znienawidzone przedmioty do ogromnego pudła i zastanawiając się, komu by podrzucić to paskudztwo.
      Nagle doznał olśnienia.
      - Ju-hu! - zawył niczym najprawdziwszy kojot.
Tak, to był genialny pomysł! Nie dość, że pozbędzie się kłopotu, to jeszcze zarobi parę groszy! Żeby tylko Edyta, jego bliźniacza siostra, ta wstrętna Edyta-Skarżypyta, o niczym się nie dowiedziała! Cały plan mógłby wtedy wziąć w łeb!
      Na szczęście Skarżypyta była zajęta pakowaniem swoich fatałaszków, a to tak, jakby jej wcale nie było!
      Dobra nasza, pomyślał Adaś. Trzeba jednak zachować czujność!
Kolanami upchnął wystające z pudła książki i niczym wiatr pognał do punktu skupu makulatury.
      Gdy rozpromieniony, z gotówką w kieszeni wrócił do domu, w przedpokoju natknął się na Mamę.
      -  Gdzie ty się podziewasz? - zapytała. - Chodź, pomożesz mi - dodała.
      - Nie ma mowy! - odburknął Adaś. - Mam mnóstwo pracy. Przecież sama mi kazałaś!
Mama jednak była głucha na wszelkie tłumaczenia i mimo protestów syna zdołała go wreszcie zaciągnąć do salonu.
      - Teraz spakuj nasze rzeczy - poleciła. - Tu masz puste kartony - oznajmiła i zostawiła go samego w obliczu... wielkiego bogactwa.
      Tak, to dopiero była gratka! W pokoju na podłodze leżało mnóstwo książek, a w oczach Adasia, Genialnego i Nieposkromionego Adasia Piekielnego, każda z nich zamieniała się w upragnioną monetę. Co tu dużo mówić, w całe stosy monet!
      - O rany! - jęknął Adaś, z rozkoszą przypatrując się oddanym mu na żer albumom, księgom, książkom i książeczkom.
      Ale forsa! No bo tylko pomyślcie sami, komu potrzebne są takie papierzyska? Przecież nikt od dawna już ich nie czyta! Tylko zawadzają! Mama z Babcią ciągle narzekają, że w domu jest za dużo rupieci. A przecież wszystko, tak łatwo, w tak oczywisty sposób, można zamienić na pieniądze. Na ogromną ilość pieniędzy! A tych, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie jest za wiele, rozmyślał Adaś, a wartki strumień chciwości natychmiast zalał jego serce.
      Ile to może być? - zastanawiał się, próbując w pamięci policzyć, jaką kwotę - w skali światowej - będzie można uzyskać ze sprzedaży
nikomu niepotrzebnych stert najróżniejszych papierów. No i, co było równie istotne, co można zrobić z taką furą pieniędzy?!
      Tak! Z pewnością będzie można za to kupić całe stosy żelowych ślimaków, kolorowych robali i innych cudowności. Wystarczy także na nową procę i wyprawę do Peru! Przecież mityczny skarb Inków od dawna już tam na mnie czeka! - dodał wielce zadowolony.
      Uśmiechając się do swych myśli, spakował do pudeł wszystkie książki. Nie oszczędził nawet rodzinnych albumów.
      -  E tam! Nudziarstwo - mówił do siebie, przeglądając jeden z nich.
     - No nie! - skrzywił się, widząc siebie jako rocznego bobasa. - Do pudła z tym. I to natychmiast! - postanowił. Już nikt nigdy nie będzie go dręczyć takim widokiem! Przecież to zniewaga dla każdego mężczyzny, pomyślał.
      Albumy spoczęły więc na dnie kolejnego pudła. Teraz tylko trzeba wymyślić jakiś sposób na wyniesienie tego wszystkiego z domu. I to najlepiej tak, żeby nikt niczego nie zauważył. Nawet ta wścibska Edyta.
     Los sprzyjał Piekielnemu. Wszyscy zajęci byli swymi sprawami i nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
      -  Uff! Ale ciężkie - jęknął Adaś, mocując się z jednym z pudeł.
Co tam! Punkt skupu makulatury nie jest aż tak daleko, pocieszał się.
    Objuczony niczym osioł, podstępny jak lis i cichutki niby myszka, kilkakrotnie wymykał się z domu do punktu skupu.

      Nie było to łatwe, jednak jego trud i cierpliwość zostały nagrodzone. Już wkrótce w kieszeni swą radosną pieśń wyśpiewywały mu zdobyte monety. To była najpiękniejsza melodia, jaką Adaś kiedykolwiek słyszał. Wsłuchując się w nią, zastanawiał się nad tym, jak zbić prawdziwą fortunę, a w jego głowie aż huczało od najróżniejszych pomysłów. Na szczęście chyba nikt niczego nie zauważył.
      Przed domem zobaczył samochód firmy „Przeprowadzki. Kociołek i Syn", który miał przewieźć meble oraz większe pakunki. Obok niego stały już przygotowane do drogi dwa „rodzinne" samochody - stary ford, którym jeździła Mama, oraz czarne, przypominające karawan, auto należące do dziadków.
     Obok gotowych do jazdy samochodów zobaczył niemal całą swą rodzinkę. Panował straszny rozgardiasz - wszyscy mówili jednocześnie. Mama próbowała dogadać się z kierowcą, Babcia sprawdzała, czy meble są dobrze ustawione, a Dziadek mocował się z wędką.
       Znalazłszy się w tym rozwrzeszczanym ludzkim gąszczu, Adaś torował sobie drogę do pokoju Żmii, najstarszej z rodzeństwa.
      -  Cześć. Jak ci idzie? Może ci pomóc? - zapytał przymilnie, ale zupełnie nieszczerze.
      Żmija, która nosiła zwykłe ludzkie imię Zuzanna, choć nikt jakoś o tym nie pamiętał, skrzywiła się.
      - Nawet się nie waż! - syknęła.
Adaś czuł, że nie będzie z nią łatwo, ale... widok piętrzących się w kartonach książek dodał mu sił.
      - Telefon do ciebie - skłamał bez mrugnięcia okiem. - To chyba Michał albo ktoś taki - dodał, ale Żmii już nie było. Były za to książki. Cała błyszcząca i brzęcząca ich masa! Jedno spojrzenie i Adaś wiedział już, że nie da rady zabrać wszystkich.
    - Wielka szkoda - powiedział do siebie, starając się przeboleć straty. Trzeba będzie dokonać wyboru. I to szybko, bo oszukana Żmija potrafi być jadowita!
       Złapał największe, zamknięte już pudło i - by uniknąć wpadki - szybko przeniósł je do salonu.
No dobrze. Chyba nikt tego nie zauważył, ucieszył się.
       Gdy wracał, Żmija była już na miejscu.
Uff! Udało się, cieszył się Piekielny, uśmiechając się do swych myśli.
        - No i co z tym telefonem? - zapytała rozjuszona Żmija, a w jej oczach pojawiły się złe błyski.
      - Chyba się przesłyszałem. A może już wyłączyli? - roześmiał się upiornie Piekielny, ratując się długim skokiem.
      - Poczekaj, jeszcze cię dopadnę! - usłyszał za sobą wrzask, ale zapowiedź zemsty wcale go nie wystraszyła.
       Był w wyśmienitym nastroju, zwłaszcza że przed drzwiami do mieszkania znalazł kolejny karton, a raczej kolejną górę pieniędzy.
    - Super! - wykrzyknął, odchylając wieko. Jego oczom ukazała się sterta pożółkłych kartek zapisanych drobnym pismem.
        Ale bazgroły pomyślał Adaś Piekielny. Niczego nie można przeczytać. W sam raz na makulaturę!
Gdy wszyscy zajęci byli dopakowywaniem drobiazgów, Adaś pognał do punktu skupu makulatury, taszcząc dwa ostatnie pudła.
    Czekała go jednak przykra niespodzianka. W jednym z pudeł zamiast książek pełno było... Żmijowych ubrań. Jakieś bluzeczki, apaszki, chusteczki... Okropność!
       Ale pech! - pomyślał rozgoryczony Adaś.
      - Ubrań nie skupujemy - powiedział mu ponuro Pan Wielki Papier. - Lepiej odnieś je do domu - poradził.
       - Do domu?!
Nie! Nigdy! To byłby mój koniec, przeraził się Adaś. Zaraz wszystko by się wydało. Przecież nikt by nie zrozumiał, że oddając niepotrzebne rzeczy na makulaturę, oszczędza wszystkim pracy. Na dodatek chroni środowisko, no i wzbogaca swą prywatną kiesę, co, przy wątłym stanie rodzinnych finansów, nie jest bez znaczenia.
      Adasiowi wcale nie podobał się pomysł taszczenia z powrotem tego szmacianego paskudztwa. Jeszcze któryś ze starych przyjaciół by go zauważył, zaczepił, zajrzał do środka i...
      Koszmar! Zbyt długo pracowałem na swą pozycję, by z tak głupiego powodu ją teraz stracić! - pomyślał ze zgrozą Piekielny i aż mu ciarki przeszły po grzbiecie na myśl o tak wielkiej kompromitacji.
      Trzeba to wrzucić do śmieci. I to jak najszybciej, gorączkował się. Przecież śmietnik jest całkiem blisko, po drugiej stronie ulicy. Wystarczy tylko przejść przez jezdnię.
      Biegnąc tak szybko, jak mu na to pozwalało pudło, przypadkiem natknął się na żółty kontener Polskiego Czerwonego Krzyża. Udało się! Miał szczęście!
      Choć wymagało to trochę wysiłku (pudło było bowiem duże), wyrzucił ubrania razem z nim i - wolny jak ptak - popędził do domu. Już na niego trąbili!
      - Gdzie byłeś? - zapytała Mama. - Od dawna cię szukamy - dodała z wyrzutem.
    - Spełniałem dobry uczynek - zawołał radośnie Adaś Piekielny, Adaś Wspaniały Pomysł, Adaś Dobroczyńca. Chwycił przygotowane wcześniej pudło i usadowił się obok Edyty.
      - Posuń się - warknął na nią, ale nawet nie drgnęła.
      - Co tam masz? - zapytała, spoglądając na szare pudło ozdobione trupimi główkami.
      - Eee, nic takiego. To osobiste rzeczy! - odpowiedział Adaś z szelmowskim uśmiechem.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że taki uśmiech nie wróży nic dobrego, Edyta jednak go nie zauważyła.                                     
      - Nareszcie! - odetchnęła Mama. - A myślałam, że będzie gorzej. Wydawało mi się, że tych pudeł, które mamy zabrać naszymi samochodami, jest znacznie więcej - dodała zdziwiona.
      Ooo! Zaczyna się, zaniepokoił się Adaś i udał, że nie dosłyszał uwagi Mamy. Na wszelki wypadek wyjął z pudełka pierwszy z brzegu komiks i zajął się jego lekturą.
      Po chwili samochód z piskiem opon i rzężeniem silnika wyjeżdżał z ulicy, na której Adaś spędził najlepsze chwile swojego życia.
    Oj, pomyślał chłopiec, odrywając się od komiksu i spoglądając przez okno. Będzie mi tego brakowało. Przede wszystkim Tomka! Ech, co za głupi pomysł z tą przeprowadzką, dumał z naburmuszoną miną.
      Jego niewesołe myśli odgadła Mama.
      - Rozchmurz się Adamie - powiedziała. - To miała być wprawdzie tajemnica, ale już teraz ci o tym powiem - dodała, uśmiechając się do syna.
      - O czym znowu? - odburknął Piekielny.
      - W tym nowym domu będziesz miał swój pokój. Na poddaszu. Będzie tylko dla ciebie - zastrzegła.
Słysząc to, Adaś ucieszył się tak, że omal nie wyskoczył z samochodu.
      - Super! - odparł rozpromieniony.
No nareszcie! Będzie miał swój pokój. Jego i tylko jego! Na dodatek na poddaszu. Świetnie! Hurraaa! Precz z Edytą!
      Ukradkiem spojrzał na siostrę. Malujące się na jej twarzy zaskoczenie czyniło pokój jeszcze bardziej atrakcyjnym.
                   
................
Dalszy ciąg na spotkaniu w czwartek o 14:30, oczywiście w bibliotece.

niedziela, 1 grudnia 2013

Coś

      Chcę być czymś! — mówił najstarszy z pięciu braci — chciałbym być pożyteczny na świecie; mogę zajmować nawet skromne stanowisko, ale niech tylko dobrze wszystko wykonam, a już będzie to coś. Pragnę robić cegły. Nie można się przecież bez nich obyć, będzie to już znaczyło, że zrobiłem coś.
      — To twoje coś to jeszcze bardzo mało — mówił drugi brat — takie zajęcie jest prawie niczym, to praca czeladnika, którą równie dobrze mogłaby wykonać maszyna. Lepiej zostać murarzem, to już coś znaczy i tym pragnę być, zawsze to jakieś stanowisko. Można się dostać do cechu, stać się obywatelem miasta, mieć własną chorągiew i własną gospodę, a gdy wszystko dobrze pójdzie, będę mógł trzymać u siebie czeladników, będą mnie nazywali majstrem, a moja żona będzie panią majstrową. To już jest coś!
      —  Nie, to nic nie znaczy — powiedział trzeci brat. — Nie jest to żadne stanowisko. A istnieje w mieście tyle stanowisk wyższych od majstra. Możesz być dzielnym człowiekiem, ale jako majster zostaniesz tylko zwykłym prostakiem, jak to się potocznie mówi. Ja wymyśliłem coś o wiele lepszego. Pragnę zostać budowniczym, pragnę stworzyć coś, co ma wartość artystyczną, co zawiera jakąś myśl, pragnę zaliczać się do wysoko postawionych w państwie ducha; muszę wprawdzie zacząć od rzeczy najniższych, mówię to szczerze: muszę zacząć jako terminator u cieśli, nosić czapkę rzemieślniczą, choć przywykłem do noszenia jedwabnego kapelusza, prostym czeladnikom będę przynosił wódkę i piwo, a oni będą mi mówili „ty", będzie mi wprawdzie ciężko, ale będę sobie wyobrażał, że to wszystko jest maskarada, a jutro zrzucę maskę. Jutro, to znaczy, gdy będę czeladnikiem, pójdę swoją własną drogą, inni przestaną mnie interesować. Wstąpię do akademii, nauczę się rysować, zostanę architektem — to dopiero jest coś! To już dużo! Mogę zostać szlachcicem i jaśnie oświeconym, mogę otrzymać jeszcze o wiele więcej tytułów na początku i na końcu nazwiska i będę budował, i budował, tak jak inni budowali przede mną. To już jest takie coś, na czym się można oprzeć.
      —  Twoje coś jest dla mnie niczym — rzekł czwarty brat — nie będę chodził utartymi drogami; nie chcę być niczyim echem, pragnę być geniuszem, pragnę być czymś większym niż wy wszyscy razem. Stworzę nowy styl i dam nowy projekt gmachu, dostosowanego do klimatu, do materiału, jaki posiada nasz kraj, do ducha narodowego i wymagań postępu naszego stulecia. A potem dodam jeszcze jedno piętro na konto własnego geniuszu!
      —  Ale jeżeli nie dostosujesz się do klimatu i materiału, sprawa przybierze zły obrót — mówił piąty brat — gdyż ma to duże znaczenie. Cechy narodowe łatwo mogą się przerodzić w przesadną afektację, zaś stosowanie się do wymagań wieku może łatwo sprowadzić cię na złą drogę, jak się to często zdarza młodym. Widzę więc, że żaden z was nie zostanie właściwie czymś, chociaż tak myślicie. Ale róbcie, co chcecie, nie będę do was podobny; stanę poza tymi wszystkimi sprawami, będę krytykował to, co wy będziecie robili. W każdej rzeczy jest coś niewłaściwego, otóż ja to wynajdę i będę krytykował: to dopiero będzie na pewno coś!
      I tak też uczynił, a ludzie mówili o piątym bracie:
      —  Ten jest na pewno czymś. Ten ma dobrą głowę. Ale coś z tego nie wynika! — Właśnie w ten sposób był czymś.
Widzicie, krótka to historia, ale będzie trwała, dopóki świat istnieje.
      Ale co się stało dalej z tymi pięciu braćmi? Czy było z nich coś? Posłuchajmy dalej, bo z tego powstało całe opowiadanie.
      Najstarszy brat, ten, który robił cegły, spostrzegł wkrótce, że z każdej cegiełki, kiedy już jest gotowa, toczy się mały grosik, wprawdzie tylko miedziany, ale wiele małych, miedzianych grosików razem tworzy srebrny talar; a gdy nim zapukać do piekarza, rzeźnika lub krawca — do każdych drzwi, otwierają się one i ma się, czego potrzeba; oto co dawały cegły, niektóre z cegiełek kruszyły się na kawałki lub rozpadały na dwie części, ale te również się przydawały.
      Uboga kobiecina, matka Małgorzata, pragnęła wybudować sobie wysoko na nadbrzeżu mały domek; najstarszy brat podarował jej wszystkie pokruszone cegły i parę całych, gdyż miał dobre serce, chociaż daleko nie zaszedł i tylko wyrabiał cegły. Biedna kobieta wybudowała sobie sama chatkę, która była wąska, jedno okno miała krzywe, drzwi za niskie, a słomiany dach również nie był szczelnie ułożony, ale pomimo to ochraniała ta chatka przed słotą i niepogodą i roztaczał się z niej taki piękny widok na dalekie morze, które w całej swej potędze uderzało o nadbrzeże; słone krople opryskiwały cały dom, który stał tam jeszcze, kiedy dawno już umarł i zszedł z tego świata ten, co cegły wyrabiał.
      Drugi brat — ten potrafił porządnie murować — nie darmo uczył się tego rzemiosła. Kiedy się wreszcie wyzwolił, wziął węzełek i zaśpiewał rzemieślniczą pieśń:
     
                    Wędruję sobie, młody chwat,
                    Domy chcę wznosić wszędzie,
                    Choć bez pieniędzy, jestem rad,
                    Gdy swoje mam narzędzie.....
                                                              A gdy powrócę w miły kraj,
                                                              Gdzie mieszka ukochana,
                                                              Tam szczęścia czeka piękny raj
                                                              I chaty własnej ściana.

      I tak też się stało. Kiedy wrócił do miasta i został majstrem, wymurował jeden dom obok drugiego, całą ulicę; ulica ta wyglądała ładnie i była ozdobą całego miasta; wówczas to domy wybudowały mu domek, który miał być jego własnością; ale w jaki sposób domy mogą budować? Zapytaj ich, na pewno ci nie odpowiedzą, ale ludzie wytłumaczą ci: „Tak, to prawda, ulica wybudowała mu domek!" Był to mały domek i miał tylko glinianą podłogę, ale kiedy tańczył po niej ze swoją panną młodą, podłoga stała się błyszczącą i wyfroterowaną posadzką, a z każdej cegły w murze wytryskał kwiat; było to piękniejsze od najkosztowniejszego obicia.
      To był piękny dom i szczęśliwe małżeństwo. Chorągiew cechu powiewała przed domem, a czeladnicy i terminatorzy krzyczeli: „Niech żyje!" Tak, to było coś. A potem umarł. I to także było coś.
      Po nim następował trzeci brat, budowniczy, ten, który był najpierw uczniem ciesielskim, nosił kaszkiet i biegał na posyłki, ale skończył akademię, został budowniczym, a wreszcie „szlachcicem i jaśnie oświeconym". Jego bratu, majstrowi murarskiemu, domy na ulicy wybudowały dom, a od architekta cała ulica otrzymała nazwę i najładniejszy dom na ulicy został jego własnością; to już było coś i on był czymś, nosił długi tytuł na początku i na końcu nazwiska, jego dzieci nazywano dziećmi z dobrego domu, a kiedy umarł, wdowa po nim była wdową z towarzystwa. To już jest coś!       Nazwisko jego widniało na rogu i jak nazwa ulicy było na ustach wszystkich. To dopiero coś!
      Po nim następował czwarty brat, geniusz, ten, który chciał stworzyć coś nowego, niezwykłego i wybudować prócz tego jeszcze jedno piętro dla siebie; ale nie udało mu się, spadł przy pracy i zabił się — wyprawiono mu wspaniały pogrzeb z chorągwiami cechowymi, muzyką, kwiatami; w gazetach i na ulicy wygłoszono nad jego grobem trzy mowy pogrzebowe, jedną dłuższą od drugiej, co sprawiłoby mu dużą radość, gdyż lubił bardzo, kiedy o nim mówiono; na grobie postawiono mu pomnik; właśnie to tylko jedno własne piętro, jednak było to już coś.
      Umarł więc jak trzej inni bracia, ale ostatni brat, ten, którego sąd był uczony, przeżył wszystkich braci; stało się tak, jak powinno było się stać, gdyż ostatnie słowo należało teraz do niego, a było to dla niego bardzo ważne, aby mieć ostatnie słowo. „To mądra głowa!", mówili ludzie. Ale oto i jego ostatnia godzina wybiła — umarł i dostał się przed furtę nieba. Przybywa się tam zawsze parami. I on także stał tam z drugą duszą, która pragnęła się dostać do nieba, a była to właśnie stara matka Małgorzata z domku na nadbrzeżu.
      — To chyba dla kontrastu przybyłem tu jednocześnie z tą nędzną duszą — powiedział ten, którego sąd był uczony. — Któż ty jesteś, kobiecino? Czy również chcesz się dostać do nieba? — spytał.
      Staruszka dygnęła, jak tylko mogła najniżej, gdyż myślała, że to sam święty Piotr do niej przemawia.
      —  Jestem biedna staruszka, na świecie nie mam nikogo. Stara Małgorzata z domku przy grobli.
      —  A cóż to tam robiliście na ziemi?
      —  Prawdę powiedziawszy, nic nie robiłam na tym świecie, nic, co by mi mogło otworzyć furtę do nieba. Jeżeli pozwolą mi przekroczyć tę bramę, stanie się to jedynie w drodze wielkiej łaski.
      —  W jaki sposób opuściliście świat? — spytał ją, po to tylko, aby coś mówić, gdyż nudziło mu się stać tak i czekać.
      —  Doprawdy sama nie wiem, jak opuściłam świat. W ostatnich latach byłam chora i kiepsko się czułam. Nie mogłam po prostu dźwignąć się z łóżka i wyjść na taki mróz. Sroga była zima; ale teraz to już wszystko jedno. Przez parę dni nie było wiatru, ale zimno okropnie, jak wasza wielebność sobie pewnie przypomina: lód pokrył morze, jak tylko było sięgnąć okiem, i wszyscy ludzie z miasta wybiegli na lód. Były tam, jak to oni nazywają, „szlichtady" i tańce, zdaje się, grała muzyka i sprzedawano smakołyki. Leżąc w mojej ubogiej izdebce słyszałam to wszystko.
      A kiedy już było pod wieczór i wzeszedł księżyc, ale nie jaśniał jeszcze w całym blasku, zobaczyłam z mego łóżka przez okno, na granicy morza i nieba, dziwną białą chmurę; leżałam i patrzyłam na tę chmurę i na czarny punkt pośrodku chmury, który rósł i rósł; wiedziałam, co to oznacza; jestem stara i doświadczona, chociaż nieczęsto zdarzało mi się widzieć ten znak. Znałam go jednak i ogarnęło mnie przerażenie, już dwa razy w życiu widziałam to i wiedziałam, że będzie straszna burza i wielki przypływ morza, który zatopi tych biednych ludzi, co teraz piją, weselą się i tańczą, wszyscy byli przecież na lodzie, starzy i młodzi; któż miał ich ostrzec, skoro nikt nie widział i nie wiedział tego, co ja wiem. Przeraziłam się tak bardzo i życie we mnie wstąpiło na nowo od długiego czasu. Zwlekłam się z łóżka i zbliżyłam do okna, dalej nie mogłam się dociągnąć. Mogłam jednak otworzyć okno.
       Widziałam ludzi ślizgających się i skaczących na lodzie, widziałam barwne flagi, słyszałam krzyki wyrostków: „Hura!", śpiew dziewcząt i chłopców. A biała chmura z czarnym punktem wznosiła się wciąż wyżej i wyżej, zawołałam, jak mogłam tylko najgłośniej, ale nikt mnie nie słyszał, bo byłam zbyt daleko. Wkrótce zerwie się burza, lód rozpadnie się na kawałki i wszyscy utoną bez ratunku. Słyszeć mnie nie mogli, a ja nie miałam sił, by się do nich dostać. W jaki sposób sprowadzić ich na brzeg?
      I oto Pan Bóg natchnął mnie myślą, abym podpaliła własne łóżko; niechaj lepiej spłonie mój dom, niżby tylu ludzi miało zginąć. Udało mi się podłożyć ogień, widziałam czerwony płomień — wydostałam się za drzwi, ale upadłam i leżałam tam nie mogąc się poruszyć; płomień wychylił się za mną i wzbił się przez okno wysoko w górę, na dach; ludzie zobaczyli ogień i przybiegli, jak tylko mogli najprędzej, aby mnie, biedną, ratować, gdyż myśleli, że się spalę żywcem; nikt nie został, wszyscy przybiegli.
      Słyszałam, jak biegli, i słyszałam także, jak w powietrzu coś zaświstało; rozległy się huki, jak gdyby strzelano z ciężkich armat, przypływ podniósł kry lodowe, które rozpadały się na kawałki; ale ludzie zdążyli wydostać się na brzeg, gdzie leżałam w deszczu iskier.
      Uratowałam ich wszystkich, ale nie zniosłam zimna i strachu — i oto dostałam się do bramy raju; mówią, że brama raju otwiera się i dla takich biednych ludzi jak ja. Co prawda nie mam już domu tam w dole, na nadbrzeżu, ale to mi przecież nie daje prawa wstępu tutaj.
      Wtem otworzyła się brama królestwa niebieskiego i anioł wprowadził staruszkę; zgubiła przed bramą małą słomkę z siennika, jedną z tych, które podpaliła, aby uratować tylu ludzi, źdźbło słomy przemieniło się w czyste złoto, w takie złoto, które rosło i wiło się w najpiękniejsze wzory.
      —  Patrz, co przyniosła ze sobą ta biedna staruszka! — powiedział anioł do tego, który sądził uczenie. — Cóż ty przynosisz? Wiem dobrze, że nic nie robiłeś, że nie zrobiłeś nigdy nawet jednej cegiełki; gdybyś się mógł wrócić i przynieść choćby jedną cegiełkę zrobioną przez siebie, byłaby zapewne nie do użytku, jednak dobre chęci to zawsze jest coś, ale nie możesz się wrócić i ja nie mogę dla ciebie nic zrobić!
      Wówczas biedna duszyczka kobiety z domku na nadbrzeżu zaczęła za niego prosić:
      —  Jego brat robił sam cegły i podarował mi wszystkie te kawałki cegieł, z których skleciłam moją biedną chatkę, a dla mnie, ubogiej, była to wielka pomoc. Czyż te wszystkie okruchy i kawałki cegieł nie mogłyby bratu jego zastąpić jednej cegły? Jest to dzieło łaski. Potrzeba mu jej bardzo, a tutaj jest przecież królestwo łaski.
      —  Twój brat, ten, którego miałeś w najwyższej pogardzie, ten, którego uczciwa praca wydawała ci się czymś niższym, daje ci teraz grosik otwierający królestwo niebieskie! — powiedział anioł. — Nie będziesz stąd wypędzony, otrzymasz pozwolenie, aby tu przed bramą stać i rozmyślać, jak mogłeś lepiej żyć tam na ziemi; ale do środka nie możesz dostać się wcześniej, dopóki z twojego dobrego, choćby najdrobniejszego czynu nie powstanie coś!
      „Ja bym to lepiej wyraził!" — pomyślał ten, który wszystko mądrze sądził, ale głośno nie odważył się tego powiedzieć, a to już było coś!

środa, 27 listopada 2013

Tajemnica kina

fragment                                                                                Helena Willis

Rozdział 1
Śpiewający pies

Patrz! - mówi Maja. - Znowu!
Podsuwa Lassemu pod nos gazetę i pokazuje mu artykuł.
      Lasse i Maja siedzą w wygodnych fotelach w piwnicy domu Mai. Mają tu swoje biuro detektywistyczne, a w nim wszystko, czego potrzeba do pracy. Lasse czyta gazetę, a Maja przynosi nożyczki i zeszyt z wycinkami prasowymi. Do ...niego... wklejają artykuły z gazet opisujące różne przestępstwa.
- Skradziono jeszcze jednego psa - wzdycha Lasse, odkładając gazetę.
- To już trzeci w tym tygodniu. Popatrz tutaj - mówi Maja i kładzie przed Lassem zeszyt z wycinkami. Pokazuje mu dwa inne artykuły dotyczące zniknięcia psów.
- Może jest jakiś związek między tymi kradzieżami - zastanawia się Lasse. - Przeczytajmy jeszcze raz wszystkie artykuły i sprawdźmy, czy są jakieś podobieństwa między opisanymi przypadkami.
      Lasse i Maja wyjmują notatniki. Czytają po kolei wszystkie trzy artykuły i zapisują najważniejsze fakty. Potem porównują swoje notatki.
- Zginęły tylko małe psy - stwierdza Lasse. - Jak myślisz, dlaczego?
- Łatwiej jest uprowadzić małego psa - odpowiada Maja. - Małe psy nie są tak niebezpieczne jak duże.
- Psy zostały skradzione w różnych punktach miasta - mówi Lasse.
- Sprzed biblioteki, kościoła i hotelu - dodaje Maja, zaglądając do swoich notatek.
- Psy skradziono mniej więcej o tej samej porze, między siódmą a wpół do ósmej wieczorem - mówi Lasse.
- Właściciele zostawili je bez opieki tylko na kilka minut - dorzuca Maja.
- Ale był to i tak wystarczająco długi czas dla złodzieja - mówi Lasse i drapie się ołówkiem po nosie.
      Maja wycina artykuł z gazety i wkleja go do zeszytu.
- Co jeszcze wiemy? - pyta Lasse.
- Krótko po kradzieży właściciele psów odebrali tajemnicze telefony - mówi Maja. - Nikt z nich nie rozpoznał głosu osoby, która zażądała pięciu tysięcy koron za psa. Usłyszeli, że jeśli nie zapłacą, już nigdy nie zobaczą swoich pupili.
- Ci ludzie muszą być zrozpaczeni - mówi Lasse.
- A psy są na pewno bardzo niespokojne - wzdycha Maja.
- Maja, przeczytaj to jeszcze raz, może na coś wpadniemy - prosi Lasse. Zamyka oczy, żeby się lepiej skoncentrować, a Maja czyta na głos trzeci artykuł.

Policja nie natrafiła na ślad...
      „Muszę odnaleźć mojego małego Karla Filipa!", mówi zrozpaczona Iva Ross, której ukochany    piesek w środę wieczorem zniknął sprzed hotelu miejskiego. Kobieta nie może otrząsnąć się z szoku. Wczoraj późnym wieczorem odebrała telefon od złodzieja, który zażądał od niej 5000 koron za oddanie Karla Filipa.
      Iva Ross z płaczem opowiada reporterowi „Gazety Valleby", że mały pudelek jest jej jedynym przyjacielem i że nawet nauczyła go śpiewać! Kiedy Iva gwiżdże, Karl Filip wtóruje jej, głośno wyjąc. Iva apeluje do złodzieja o oddanie pieska.
      Pupilek pani Ross to już trzeci pies, który zniknął w ostatnim czasie. Co kryje się za tą tajemnicą? Policja nie natrafiła na żaden ślad.
(GV)
   
Maja ze złością zamyka zeszyt. Lasse aż podskakuje.
      - Musimy coś zrobić - mówi zdecydowanym głosem Maja. - Szkoda tych biednych psiaków!
Lasse i Maja siedzą przez chwilę w swoich fotelach i zastanawiają się, od czego zacząć. Ale nic nie przychodzi im do głowy. W końcu Lasse mówi:
      - Psy nie odnajdą się od tego, że siedzimy tutaj i się zamartwiamy. Zróbmy lepiej coś fajnego. W kinie Rio wyświetlają dziś nowy western. Seans zaczyna się za pół godziny. Idziemy! Wstawaj, Maja!
      Maja wzdycha i podnosi się z fotela. Zeszyt z wycinkami odkłada na stół. Też lubi chodzić do kina, ale nie może przestać myśleć o zaginionych psach. Zastanawia się, kto może być tak okrutny, żeby kraść mieszkańcom Valleby ich ulubieńców.
W ich małym miasteczku bezkarnie grasuje przestępca! Maja już wie, że biuro detektywistyczne ma do rozwiązania nową zagadkę!

Awantura w kolejce

      Maja złapała gumę w swoim rowerze, więc idą do kina Rio na piechotę.
To już koniec lata, liście na drzewach zmieniają kolory. Ale powietrze jest nadal ciepłe i przyjemne. Kiedy przechodzą obok poczty, spotykają komisarza policji rozkoszującego się ostatnimi promieniami słońca. Lasse i Maja podchodzą, żeby się przywitać.
- Serwus! - mówi komisarz. - A gdzież to idą moi ulubieni detektywi tego pięknego popołudnia?
- Do kina Rio na nowy western - odpowiada Maja.
- Wam to dobrze! - mówi komisarz. - A ja poszukuję złodzieja psów, który sieje postrach w naszym mieście. Nie widzieliście czegoś podejrzanego?
      Komisarz pyta, bo Lasse i Maja wiele razy pomogli mu w rozwikłaniu trudnych spraw.
- Wiemy niewiele więcej, niż jest napisane w gazecie - mówi Maja. - Pięć tysięcy koron za psa to dużo pieniędzy.
- Dwaj pierwsi właściciele już zapłacili. Przelali pieniądze.
- Wam to dobrze! - mówi komisarz. - A ja poszukuję złodzieja psów, który sieje postrach w naszym mieście. Nie widzieliście czegoś podejrzanego?
      Komisarz pyta, bo Lasse i Maja wiele razy pomogli mu w rozwikłaniu trudnych spraw.
- Wiemy niewiele więcej, niż jest napisane w gazecie - mówi Maja. - Pięć tysięcy koron za psa to dużo pieniędzy.
- Dwaj pierwsi właściciele już zapłacili. Przelali pieniądze
Lasse i Maja ustawiają się na końcu kolejki. W tłoku przy drzwiach zaczyna się robić nerwowo. Ktoś woła: - Pan stał za mną! Proszę się nie pchać!
      Lasse i Maja wspinają się na palce i widzą, że mały, rozzłoszczony człowiek próbuje się wepchnąć poza kolejką.
Od razu go rozpoznają. To Runę Andersson, recepcjonista z hotelu.
- Halo, proszę pana! - mówi bileter. - Pan przyjdzie tutaj innym razem.
      Bileter chwyta Runego Anderssona za kołnierz marynarki i prowadzi do drzwi wyjściowych. Runę szamocze się, próbując się uwolnić.
Nagle słychać trzask materiału i z rozerwanej kieszeni uniformu biletera na podłogę wypadają pieniądze - mnóstwo pieniędzy!
      Bileter najpierw patrzy na rozsypane po podłodze banknoty i monety, a potem z wściekłością na Runego Anderssona.
Runę rozumie, że przegrał walkę, i wymyka się z kina.
- Tu jest prawie tak gorąco jak na Dzikim Zachodzie - śmieje się Maja.
      Bileter zbiera z podłogi swoje pieniądze, wraca na miejsce i przedziera bilety Lassego i Mai.
- Tu jest prawie tak gorąco jak na Dzikim Zachodzie - śmieje się Maja.
      Bileter zbiera z podłogi swoje pieniądze, wraca na miejsce i przedziera bilety Lassego i Mai.
Wygląda na zdenerwowanego. Podciąga rękaw i patrzy na zegarek.
      Oj! Maja widzi na przegubie biletera duży, złoty zegarek.
Ale za paskiem zegarka widzi coś jeszcze. Dwie karty do gry! Bileter dostrzega spojrzenie Mai i szybko obciąga rękaw. Woła do kasjerki:
- Panno Lund! Proszę zadzwonić do Teodora i zapytać, gdzie się podziewa! Za dwie minuty ma włączyć film.
- Mogę zadzwonić - odpowiada panna Lund. - Ale wiesz przecież, Zorban, że od paru dni Teodor przyjeżdża do pracy taksówką i zawsze dociera na ostatnią chwilę.
      Panna Lund podnosi słuchawkę i wybiera numer. Lasse i Maja wchodzą do sali kinowej.
Znajdują swoje miejsca w trzecim rzędzie i zanurzają się w wygodnych czerwonych fotelach.
- Jeśli kiedyś nasze biuro będzie mieć kłopoty finansowe, to możemy zacząć pracować w kinie - chichocze Maja. - Wygląda na to, że nieźle się tu zarabia.
- Taksówka do pracy, kieszenie pełne pieniędzy i drogie zegarki - odpowiada Lasse, uśmiechając się.
      Operator filmowy Teodor dotarł widocznie na czas, bo dokładnie o 16:50 na ekranie pojawiają się reklamy.
      Na schodach przy rzędach foteli stoi młody mężczyzna w czerwonej marynarce i wysokim kapeluszu. Na brzuchu ma zawieszoną tacę pełną słodyczy.
      Maja ma ochotę na czekoladę, więc macha do mężczyzny, ale on wydaje się w ogóle nie zwracać na nią uwagi.
Inni widzowie też próbują go przywołać, ale sprzedawca słodyczy ogląda reklamy i wcale nie jest zainteresowany sprzedawaniem czegokolwiek.
- Ten chyba długo tu nie popracuje - szepcze poirytowana Maja do Lassego. - Ale może powodzi mu się równie dobrze jak pozostałym pracownikom kina i właściwie nie musi pracować.
-  Ciii - mówi Lasse. - Zaczyna się film.
                                              więcej już tylko w książce...

niedziela, 24 listopada 2013

Czerwone trzewiczki

                                                                                        H. Ch. Andersen   (1805-1875)

      Była raz mała dziewczynka — delikatna i ładna — tylko że w lecie musiała chodzić boso, bo była biedna, a w zimie nosiła wielkie drewniaki, od których drobne jej nóżki robiły się czerwone, strasznie czerwone.
      We wsi mieszkała stara szewcowa; siedziała i szyła najlepiej, jak tylko potrafiła, ze starych, czerwonych skrawków sukiennych parę małych trzewiczków. Trzewiczki te były może niezgrabne, ale szczerym sercem ofiarowane, a miała je dostać mała dziewczynka. Mała dziewczynka nazywała się Karen. Właśnie tego dnia, kiedy odbywał się pogrzeb jej matki, dostała czerwone trzewiczki i włożyła je po raz pierwszy; nie było to może stosowne do żałoby, ale dziewczynka nie miała przecież innych, więc szła za ubogą trumną w czerwonych trzewiczkach na bosych nogach.
      Drogą przejeżdżała właśnie wielka, stara kareta, a w niej siedziała stara pani; zobaczyła małą dziewczynkę, ulitowała się nad nią i powiedziała do pastora:
      —  Proszę mi dać tę małą dziewczynkę, będę dla niej dobra.
Karen myślała, że to z powodu jej czerwonych trzewiczków, ale stara pani powiedziała, że trzewiczki są szkaradne i kazała je spalić. A dziewczynkę ubrała ładnie i czysto. Musiała się uczyć czytać i szyć. Teraz ludzie mówili, że Karen jest ładna i miła, a zwierciadło mówiło:             „Jesteś o wiele więcej niż miła, jesteś śliczna!"
Pewnego razu przyjechała do tej okolicy królowa ze swoją córeczką, która była księżniczką. Ludzie zbiegli się gromadnie przed pałac, a między nimi była też Karen; mała księżniczka stała w oknie w białej sukni i pozwalała się oglądać; nie miała trenu ani złotej korony, tylko śliczne czerwone safianowe trzewiczki; rozumie się, że daleko ładniejsze od tych, które stara szewcowa uszyła niegdyś dla małej Karen. Na całym świecie nie mogło być nic piękniejszego od tych czerwonych trzewiczków!
      Karen była już taka duża, że miała być konfirmowana; sprawiono jej nową. suknię i miano jej sprawić nowe trzewiczki. Bogaty szewc z miasta wziął miarę z jej małej nóżki; było to u niego w izbie, gdzie stały wielkie, oszklone szafy pełne najśliczniejszych trzewiczków i błyszczących butów. Wyglądało to bardzo ładnie, ale stara pani miała słaby wzrok i nie mogła się tym zachwycać. Wśród trzewiczków była jedna para czerwonych, zupełnie takich samych jak te, które miała księżniczka, ach, jakież one były piękne! Szewc powiedział, że zrobił je dla hrabiowskiego dziecka, tylko że miara nie była dobra.
      —  To musi chyba być lakier? — zapytała stara pani. — Tak błyszczą!
      —  Naprawdę błyszczą! — powiedziała Karen. Trzewiczki były w sam raz na jej nóżki i zostały kupione. Ale stara pani nie wiedziała wcale, że trzewiczki są czerwone, bo nigdy by nie pozwoliła, aby Karen poszła do konfirmacji w czerwonych trzewiczkach.
      A Karen poszła. Wszyscy ludzie patrzyli na jej nogi, a kiedy szła po posadzce kościelnej na chór, zdawało jej się, że nawet stare malowidła na pomnikach, portrety pastorów i pastorowych w sztywnych kryzach i długich czarnych sukniach wpatrywały się w jej czerwone trzewiczki.      
      Myślała też tylko o nich, kiedy kaznodzieja położył jej rękę na głowę i mówił o chrzcie świętym, o przymierzu z Bogiem i o tym, że ona, Karen, jest już teraz dorosłą chrześcijanką, a organy grały tak uroczyście, piękne głosy dziecięce śpiewały na chórze i stary kantor śpiewał; ale Karen myślała tylko o czerwonych trzewiczkach.
      Po południu stara pani dowiedziała się od ludzi, że Karen miała czerwone trzewiczki i powiedziała, że to było szkaradnie, że to nie wypada i że Karen odtąd ma nosić do kościoła tylko czarne trzewiczki, chociażby nawet stare.
      Następnej niedzieli była komunia i Karen, wybierając się, popatrzyła na czarne trzewiczki potem na czerwone, potem znów na czerwone — i wreszcie włożyła czerwone.
      Była piękna, słoneczna pogoda; Karen ze starą panią szły ścieżką wśród zboża; było trochę kurzu. Przed kościołem stał stary żołnierz, oparty na kuli, miał dziwnie długą brodę, bardziej rudą niż siwą; była to właściwie ruda broda; zgiął się do samej ziemi w ukłonie i zapytał starą panią, czy pozwoli obetrzeć sobie trzewiki z kurzu. Karen wysunęła także swoje nóżki.
      —  Ach, jakież piękne balowe pantofelki! — zawołał stary żołnierz. — Siedźcie mocno przy tańcu! — i uderzył dłonią o podeszwy.
      Stara pani dała mu grosz i weszła z Karen do kościoła. Wszyscy ludzie w kościele patrzyli na czerwone trzewiczki, które Karen miała na nogach i wszystkie obrazy ze ścian patrzyły na nie, a kiedy Karen uklękła przed ołtarzem i przytknęła złoty kielich do ust, myślała tylko o czerwonych trzewiczkach, tak że widziała je pływające w kielichu; zapomniała o śpiewaniu psalmu, zapomniała o zmówieniu Ojcze nasz.
      Ludzie wyszli z kościoła i stara pani wsiadła do powozu. Karen podniosła nogę, aby wsiąść również, ale stary żołnierz, który stał tuż obok, powiedział: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!" I Karen nie mogła się oprzeć, musiała zrobić kilka tanecznych kroków, a kiedy zaczęła, nogi tańczyły już same dalej, było to tak, jak gdyby trzewiczki pozyskały władzę nad nogami; tańczyła wokoło kościoła i nie mogła ustać.
      Stangret pobiegł za nią, schwycił ją, podniósł i wsadził do powozu, ale nogi tańczyły dalej same, tak że straszliwie pokopała dobrą, starą panią. Nareszcie zdjęto jej trzewiczki i nogi uspokoiły się.
      W domu schowano trzewiczki do szafy, ale Karen nie mogła się powstrzymać i wciąż na nie patrzyła. Tymczasem stara pani zachorowała. Lekarze powiedzieli, że nie będzie żyła, że trzeba ją bardzo starannie pielęgnować i czuwać nad nią. Któż inny miałby się temu poświęcić jak nie Karen? Ale w mieście był wielki bal i Karen dostała zaproszenie; spoglądała na starą panią, która i tak nie mogła żyć, spoglądała na czerwone trzewiczki i myślała sobie, że to przecież nie jest grzechem; potem włożyła czerwone trzewiczki, przecież to było jej wolno, potem poszła na bal, a potem zaczęła tańczyć.
      Ale kiedy chciała skręcić na prawo, trzewiczki tańczyły na lewo; a kiedy chciała wbiec do sali na górę, trzewiczki zbiegły w dół na ulicę i dalej aż za bramę miasta. Tańczyła w nich, musiała tańczyć, aż w głąb dalekiego, ciemnego lasu.
      Nagle zaświeciło coś wśród drzew, myślała, że to księżyc, bo wyglądało jak oblicze ludzkie, ale to był stary żołnierz z rudą brodą; siedział tam, kiwał głową i mówił: „Ach, jakie piękne balowe pantofelki!"
      Przelękła się i chciała zrzucić czerwone trzewiczki, ale siedziały mocno; zerwała pończoszki, ale trzewiczki przyrosły jej do nóg i musiała w nich tańczyć, i tańczyła po polach i łąkach, w deszcz i w pogodę, w noc i w dzień, a w nocy było najstraszniej.
      Tańcząc, wbiegła na cmentarz, ale umarli nie tańczyli wraz z nią, mieli co innego do roboty; chciała usiąść na grobie nędzarza, gdzie rosła leśna paproć, ale nie było już dla niej spokoju ani wytchnienia.
      A kiedy w tanecznych skokach mijała otwarte drzwi kościelne, ujrzała w nich anioła w długich, białych szatach, skrzydła sięgały mu od ramion do ziemi, oblicze jego było surowe i poważne, a w ręku trzymał miecz, bardzo szeroki i błyszczący.
      —  Masz tańczyć! — rzekł — tańczyć w twoich czerwonych trzewiczkach, aż staniesz się blada i zimna, aż zeschnie się skóra na tobie jak na szkielecie. Masz tańczyć od drzwi do drzwi i pukać tam, gdzie mieszkają pyszne i próżne dzieci, aby cię usłyszały i bały się ciebie! Tańczyć masz, tańczyć!...
      —  Łaski! — zawołała Karen.
Ale nie słyszała już tego, co odpowiedział anioł, gdyż trzewiczki uniosły ją poza bramę, dalej na pole, poprzez drogę, poprzez ścieżkę, dalej, dalej...
      Pewnego ranka tańczyła przed drzwiami, które dobrze znała. Z głębi domu dochodził śpiew psalmów, wynoszono właśnie trumnę ubraną kwiatami; wiedziała już, że to stara pani umarła.          
      Karen poczuła, że wszyscy ją opuścili i anioł boży ją przeklął. Musiała tańczyć i tańczyła, tańczyła wśród ciemnej nocy. Trzewiczki niosły ją po cierniach i krzewach, które raniły jej nogi; tańczyła przez polanę, aż pod mały, samotny domek, wiedziała, że tam mieszkał kat. Zastukała do okna i zawołała:
      —  Wyjdź do mnie! Wyjdź do mnie! Nie mogę wejść do ciebie, bo muszę tańczyć!
A kat powiedział:
      —  Nie wiesz chyba, kim jestem. Ucinam głowy złym ludziom i teraz czuję, że topór mój drży.
      —  Nie ucinaj mi głowy — prosiła Karen — bo nie mogłabym odpokutować mojej winy, ale odetnij mi nogi razem z czerwonymi trzewiczkami!
      I wyznała swój grzech, a kat uciął jej nogi z czerwonymi trzewiczkami; ale trzewiczki wraz z nóżkami tańczyły dalej przez pole w głąb lasu.
      Kat wystrugał jej kule i drewniane nogi, nauczył ją psalmu, śpiewanego przez grzeszników, a ona ucałowała rękę, która kierowała toporem, i poszła przez polanę w powrotną drogę.
      —  Teraz odpokutowałam już za czerwone trzewiczki! — powiedziała do siebie. — Teraz pójdę do kościoła, aby mnie wszyscy zobaczyli! — I poszła prędko w stronę kościoła, ale kiedy już tam dochodziła, ujrzała czerwone trzewiczki, które tańczyły przed nią, zlękła się i zawróciła.
      Cały tydzień smuciła się i płakała gorzkimi łzami, ale kiedy przyszła niedziela, powiedziała sobie:
      —  Teraz już dość się nacierpiałam i namartwiłam! Teraz już jestem tyle warta co ci, którzy siedzą w kościele, zadowoleni z siebie! — I poszła odważnie naprzód, ale zaledwie doszła do drzwi, ujrzała czerwone trzewiczki tańczące przed nią, przeraziła się, zawróciła i korzyła się całym sercem, żałując swej winy.
       Zgłosiła się na plebanię i prosiła, żeby ją przyjęli do służby, będzie pracowała, będzie wszystko robiła, czego od niej zażądają, nie chce żadnej zapłaty, tylko dachu nad głową i aby być wśród ludzi. Pastorowa zlitowała się nad nią i przyjęła ją do służby. Była pracowita i rozumna. Siedziała cichutko i słuchała, jak pastor wieczorem czytał na głos Biblię. Dzieci lubiły się z nią bawić, ale gdy mówiły o strojach i świecidełkach i marzyły, aby być tak piękne jak królowa, potrząsała głową.
      Następnej niedzieli poszli wszyscy do kościoła i chcieli ją zabrać ze sobą, ale ona spojrzała ze smutkiem i ze łzami w oczach na swoje kule, więc poszli wysłuchać słowa bożego, a ona udała się sama do swojej komórki, która była tak mała, że mieściło się w niej tylko łóżko i krzesło; tam usiadła z książką do nabożeństwa; a kiedy czytała nabożnie modlitwy, wiatr przyniósł jej dźwięki organów z kościoła i wzniosła oczy zalane łzami, i modliła się:
      —  O Boże, zlituj się nade mną!
Wtedy słońce zaświeciło jasno i stanął przed nią anioł boży w białych szatach, ten sam, którego widziała owej nocy pod drzwiami kościoła, nie miał jednak już w ręku ostrego miecza, tylko prześliczną, zieloną gałąź, obwieszoną różami, i dotykał nią pułapu, który unosił się coraz wyżej, a tam gdzie go dotknął, zabłysła złota gwiazda. Dotknął ścian, które rozstąpiły się tak, że mogła ujrzeć dźwięczące organy i stare portrety pastorów i pastorowych; parafianie siedzieli w paradnych krzesłach i śpiewali psalmy — gdyż sam kościół przyszedł tutaj do komórki ubogiej dziewczyny albo też ona znalazła się w kościele. Siedziała w ławce razem z domownikami pastora, a kiedy skończyli śpiewać psalm i zobaczyli ją, skinęli z uśmiechem głowami i powiedzieli:
      —  To dobrze, żeś przyszła, Karen!
      —  To była łaska! — powiedziała.
I organy zadźwięczały, a głosy dziecięce w chórze zabrzmiały miękko i rzewnie. Jasne promienie słoneczne padały ciepłym blaskiem przez okno prosto na ławkę kościelną, w której Karen siedziała; serce jej było tak przepełnione słońcem, pokojem i radością, że pękło; dusza jej pofrunęła na promieniach słonecznych do Boga, a tam nikt już nie pytał o czerwone trzewiczki.

środa, 20 listopada 2013

Calineczka




H. Ch. Andersen

      Była sobie pewnego razu kobieta, która bardzo, bardzo pragnęła mieć malutkie dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do starej czarownicy i powiedziała jej:
       —  Pragnęłabym z całego serca mieć małe dziecko, czy mogłabyś mi powiedzieć, skąd je mogę wziąć?
      —  Znajdziemy na to radę — powiedziała czarownica. — Masz tu ziarnko jęczmienia, nie z tego gatunku, który rośnie na chłopskim polu, ani z tego, który jedzą kury. Wsadź je do doniczki,
                                                                             
 zobaczysz, co z tego wyrośnie!      —  Dziękuję ci — powiedziała kobieta i dała czarownicy dwanaście groszy. Potem poszła do domu, zasadziła ziarnko jęczmienia i natychmiast wyrósł piękny, duży kwiat, który wyglądał jak tulipan, ale płatki miał stulone tak, jak gdyby kwiat był jeszcze w pączku.
      —  Jakiż to piękny kwiat! — powiedziała kobieta i pocałowała śliczne czerwone i żółte płatki. I w chwili kiedy składała ten pocałunek, rozległ się jak gdyby wystrzał i kwiat otworzył się od razu. Był to prawdziwy tulipan, ale w środku kwiatu siedziała na zielonym słupku maleńka dziewczynka, śliczna i delikatna. Miała nie więcej niż cal wysokości i dlatego nazwano ją Calineczką. Pięknie polakierowana łupina włoskiego orzecha służyła jej za kołyskę, błękitne płatki fiołków zastępowały materace, a płatek róży — kołdrę. Spała tam w nocy, a w dzień bawiła się na stole, gdzie kobieta postawiła talerz, a naokoło zrobiła wianek z kwiatów, których łodygi leżały w wodzie; po talerzu pływał wielki płatek tulipana, a Calineczka mogła na nim siedzieć i płynąć z jednego brzegu talerza na drugi, a zamiast wioseł miała dwa białe końskie włosy. Wyglądało to prześlicznie. Calineczka umiała także śpiewać tak pięknie i wdzięcznie jak nikt na świecie. Pewnej nocy, gdy leżała w swoim ślicznym łóżeczku, przyszła wstrętna ropucha; wskoczyła przez okno, bo szyba była stłuczona. Ropucha była brzydka, duża i mokra, wskoczyła na stół, gdzie Calineczka spała pod czerwonym płatkiem róży.
      —  Piękna byłaby z niej żona dla mego syna! — powiedziała ropucha, wzięła skorupę orzecha, gdzie spała Calineczka, i razem z nią zeskoczyła z okna do ogrodu.
      Przepływała tam szeroka rzeka, brzeg jej był bagnisty, tu mieszkała ropucha ze swoim synem. Och, jakiż był brzydki i wstrętny, zupełnie jak jego matka. „Kwa, kwa, brekekekeks!", to było wszystko, co potrafił powiedzieć, kiedy zobaczył śliczną, maleńką dziewuszkę w łupinie orzecha.
      —  Nie mów tak głośno, bo się obudzi — powiedziała stara ropucha. — I jeszcze nam ucieknie, bo jest lekka jak łabędzi puch. Posadzimy ją na rzece, na dużym liściu lilii wodnej, tam jej będzie dobrze. Ona jest taka lekka i mała, że liść ten jest dla niej całą wyspą. Stamtąd nam nie ucieknie. A my tymczasem doprowadzimy do porządku odświętną izbę pod bagnem, gdzie zamieszkacie po ślubie.
      Na rzece rosło mnóstwo wodnych lilii z szerokimi liśćmi, które wyglądają, jakby pływały po wodzie. Liść leżący najdalej był największy, do niego podpłynęła ropucha i postawiła na nim łupinę orzecha z Calineczką. Biedna, mała istotka obudziła się wczesnym rankiem i kiedy zobaczyła, gdzie się znajduje, zaczęła gorzko płakać, bo liść otoczony był ze wszystkich stron wodą i nie mogła się wydostać na ląd.
      Stara ropucha siedziała na dole w bagnie i zdobiła izbę trzciną i żółtymi płatkami nenufarów; wszystko musiało być piękne dla nowej synowej; potem podpłynęła razem ze swoim wstrętnym synem do liścia, na którym stała Calineczka. Chcieli zabrać jej śliczne łóżko i wstawić do pokoju młodej pary, zanim ona sama by się tam zjawiła. Stara ropucha ukłoniła się głęboko w wodzie przed Calineczką i powiedziała:
       —  Oto widzisz mego syna, zostanie on twoim mężem, a zamieszkacie z przepychem na dole, w bagnie!
      —  Kwa, kwa, brekekekeks! — to było wszystko, co potrafił powiedzieć syn. Potem wzięli śliczne małe łóżeczko i odpłynęli z nim, a Calineczka siedziała sama na zielonym listku i płakała, bo nie chciała zamieszkać u wstrętnej ropuchy ani zostać żoną jej obrzydliwego syna. Małe rybki, które pływały w wodzie, widziały ropuchę, słyszały, co mówiła i wysunęły głowy z wody, chcąc obejrzeć małą dziewczynkę. Zachwyciły się nią bardzo i zrobiło im się naprawdę żal, że będzie musiała zamieszkać u wstrętnej ropuchy. Nie, nigdy, przenigdy! Zebrały się pod powierzchnią wody naokoło zielonej łodygi z liściem, na którym stała, przegryzły zębami łodygę i liść popłynął z biegiem strumienia, a na nim Calineczka daleko, daleko, tam gdzie ropucha nie mogła już jej dogonić.
      Calineczka przepływała obok różnych okolic, a małe ptaszki siadały w krzakach, patrzały na nią i śpiewały:
      „Jakaż to miła, mała dziewczynka!" Liść razem z nią płynął coraz dalej i dalej; w ten to sposób powędrowała Calineczka za granicę.
      Uroczy, mały biały motylek krążył nad nią od dawna i w końcu usiadł na liściu, gdyż Calineczka spodobała mu się niezmiernie; i ona również była bardzo zadowolona, bo ropucha nie mogła jej już dogonić i tak pięknie było tam, gdzie przepływała; słońce świeciło na wodzie i wyglądało jak błyszczące złoto.      
      Calineczka wzięła swój pasek i przywiązała jednym końcem motylka, drugi koniec wstążki przymocowała do liścia, ruszył on teraz o wiele szybciej i ona również, bo przecież stała na liściu.
      Nagle sfrunął wielki chrabąszcz, spostrzegł ją, w mgnieniu oka schwycił w swe macki jej smukłą postać i pofrunął z nią na drzewo, a zielony liść płynął dalej po rzece i motyl również, bo był przecież przywiązany do liścia i nie mógł się uwolnić.
      Mój Boże, jak bardzo przestraszyła się biedna Calineczka, kiedy chrabąszcz usiadł z nią na drzewie! Najbardziej martwiła się jednak tym, że przywiązała motylka, bo przecież jeżeli nie uda mu się uwolnić, umrze z głodu. Ale chrabąszcz nie troszczył się o to wcale. Usadowił się razem z nią na największym zielonym liściu na drzewie, nakarmił ją słodkim kwiatowym sokiem i powiedział jej, że jest urocza, chociaż zupełnie nie przypomina chrabąszcza. Później przyszły z wizytą wszystkie chrabąszcze mieszkające na tym samym drzewie; obejrzały ją; panny chrabąszczówny potrząsały mackami i mówiły: „Ona ma tylko dwie nogi, jakże to nędznie wygląda! Nie ma macek — mówiły inne. — Jakaż jest cienka w pasie, fe, wygląda jak człowiek! Jaka brzydka!!!" — mówiły wszystkie chrabąszczówny, a Calineczka była przecież taka śliczna!       Tak też myślał z początku chrabąszcz, który ją porwał, ale gdy wszyscy mówili, że jest brzydka, zaczął sam w końcu tak sądzić i nie chciał jej już wcale. Niech sobie idzie, dokąd chce. Chrabąszcze sfrunęły razem z nią z drzewa i posadziły ją na stokrotce; a Calineczka płakała, że chrabąszcze jej nie chcą, bo jest taka brzydka, a przecież była najmilszą istotą, jaką można sobie wyobrazić, taka delikatna i jasna jak najpiękniejszy płatek róży.
      Przez całe lato mieszkała biedna Calineczka sama jedna w dużym lesie. Uplotła sobie łóżko z traw i powiesiła pod wielkim liściem szczawiu, aby deszcz na nią nie padał; zbierała słodki sok z kwiatów i wypijała rosę, która co rano lśniła na liściach.
      Tak przeszło lato i jesień, ale oto przyszła zima, mroźna, długa zima. Wszystkie ptaki, które tak pięknie dla niej śpiewały, odleciały. Drzewa i kwiaty zwiędły, wielki szczawiowy liść, pod którym mieszkała, zwinął się i pozostał tylko żółty, suchy badyl. Calineczka marzła straszliwie, bo jej sukienki podarły się, a ona sama była taka delikatna i taka mała. Biedna Calineczka, mogła zamarznąć na śmierć! Zaczął padać śnieg i każdy płatek śniegu, który na nią padał, był tym, czym dla nas cala łopata śniegu, bo my jesteśmy duzi, a ona miała tylko cal długości. Otuliła się zeschłym listkiem, ale nie ogrzało jej to wcale; drżała z zimna.
      Tuż pod lasem, gdzie mieszkała, znajdował się duży łan zboża, ale zboża nie było już od dawna, tylko nagie, wyschłe rżysko sterczało na zmarzniętej ziemi. Rżysko to wydawało się Calineczce tak duże jak olbrzymi las. O, jakże drżała z zimna!
      Doszła wreszcie do mieszkania polnej myszki. Myszka mieszkała w małej norze pod ścierniskiem. Było tam ciepło i zacisznie, cały pokój zapełniony był ziarnami zboża, oprócz pokoju była piękna kuchnia i spiżarnia. Biedna Calineczka stanęła w drzwiach jak mała żebraczka i poprosiła o maleńkie ziarnko jęczmienia, bo od dwóch dni nic nie miała w ustach.
      —  Moje ty biedne stworzonko! — powiedziała polna mysz, bo w gruncie rzeczy była to dobra, stara mysz — wejdź do mego ciepłego pokoju i zjedz ze mną obiad. A ponieważ Calineczka jej się spodobała, powiedziała:
      —  Mogłabyś zostać u mnie przez zimę, ale musisz ładnie, czysto sprzątać mój pokój i opowiadać mi bajki, bo bardzo bajki lubię.
      Calineczka robiła wszystko, czego wymagała od niej stara mysz polna, i odtąd wiodło jej się wcale dobrze.
      —  Będziemy miały wkrótce odwiedziny — powiedziała mysz polna — mój sąsiad ma zwyczaj odwiedzania mnie raz na tydzień. Powodzi mu się jeszcze lepiej niż mnie, ma wielkie salony i nosi piękne, czarne aksamitne futro. Gdyby chciał cię wziąć za żonę, miałabyś los zapewniony. Tylko że jest niewidomy. Musisz mu opowiadać najpiękniejsze bajki, jakie znasz!
      Ale Calineczka nie miała na to ochoty, nie zależało jej wcale na sąsiedzie, gdyż był to kret. Przyszedł wreszcie w odwiedziny w swoim czarnym aksamitnym futrze. Mysz polna mówiła, że jest taki bogaty i uczony i że jego mieszkanie było więcej niż dwadzieścia razy większe od mieszkania myszy; był rzeczywiście uczony, ale nie znosił słońca i pięknych kwiatów, mówił o nich źle, bo ich nigdy nie widział. Calineczka musiała mu śpiewać i zaśpiewała: „Leć, chrabąszczu, leć!" i „Chodzi mniszek po łące!"
      Wtedy kret zakochał się w niej, zachwycony jej pięknym głosem, ale nie powiedział nic, bo był to już taki rozważny jegomość. Wykopał sobie w ziemi długi korytarz, prowadzący od jego domu do nory myszy; pozwolił Calineczce i myszy spacerować po tym korytarzu, kiedy tylko będą chciały. Prosił je, aby się nie bały martwego ptaka, który leży w korytarzu. Był to cały ptak ze skrzydłami i z dziobem, umarł zapewne niedawno i pochowano go właśnie tam, gdzie kret wykopał swój korytarz.
      Kret wziął do pyska kawałek próchna, które świeciło w ciemnościach, szedł przodem i świecił im w długim, ciemnym korytarzu. Gdy przyszli do miejsca, gdzie leżał martwy ptak, kret wparł swój szeroki nos w powałę i rozrzucał ziemię, dopóki nie zrobił dużego otworu, przez który przeświecało światło. Pośrodku na podłodze leżała martwa jaskółka; piękne jej skrzydła były z obu stron przyciśnięte do boków, nogi i głowa schowane pod pióra; biedny ptak na pewno umarł z zimna. Calineczce strasznie go było żal, kochała tak bardzo wszystkie ptaszki, które jej tak pięknie śpiewały i ćwierkały, ale kret trącił ptaka swoją krótką nogą i powiedział:
      —  Nie będzie już nigdy śpiewać! Jakże godne politowania jest stworzenie, które urodziło się ptakiem! Bogu niech będą dzięki, że żadne z moich dzieci nie będzie ptakiem; taki ptak nie potrafi nic, tylko wołać: „kwiwit", a w zimie musi umierać z głodu!
      —  Tak, mówi pan jak człowiek rozsądny — odezwała się mysz polna. — Co przyjdzie ptaszkowi z jego świergotu, gdy nadchodzi zima? Musi głodować i marznąć. Jednak jest w tym coś wzniosłego.
      Calineczka nie powiedziała nic; ale gdy oboje odwrócili się plecami do ptaka, schyliła się, odgarnęła pióra, które zakrywały mu głowę, i pocałowała go w zamknięte oczy.
      „Może to on tak latem ślicznie mi śpiewał — myślała. — Ileż radości sprawił mi ten kochany, piękny ptaszek!"
Kret zatkał dziurę, przez którą przeświecał jasny dzień, i odprowadził panie do domu. Ale w nocy Calineczka nie mogła spać; wstała z łóżka i uplotła ze słomy duży, ładny dywan, który zaniosła do korytarza, i przykryła nim martwego ptaszka, potem po obu stronach ptaszka położyła miękką bawełnę, znalezioną w pokoju myszy; chciała, aby był ciepło przykryty w zimnej ziemi.
      —  Żegnaj, śliczny mały ptaku! — powiedziała. — Żegnaj, i dziękuję ci za twój cudny śpiew w lecie, gdy wszystkie drzewa były zielone i słońce tak mocno nam świeciło! Potem przyłożyła swą głowę do piersi ptaszka, ale nagle przeraziła się, bo wydało jej się, jak gdyby w środku coś pukało; było to serce ptaszka. Nie był on martwy, tylko skostniały z zimna, a teraz ogrzał się i powracał do życia. Jesienią wszystkie jaskółki odlatują do ciepłych krajów, ale ta, która się spóźni, marznie, pada na ziemię i przykrywa ją zimny śnieg.  Calineczka drżała na całym ciele, tak bardzo była przestraszona; ptak był duży, bardzo duży w porównaniu z nią, która miała tylko cal długości. Ale zebrała się na odwagę, otuliła mocniej bawełną biedną jaskółkę, przyniosła miętowy listek, który jej służył za kołdrę, i przykryła nim głowę ptaka.
      Następnej nocy wyśliznęła się do niego znowu; był żywy, ale tak słaby, że mógł tylko na chwilę otworzyć oczy i spojrzeć na Calineczkę, która stała z kawałkiem próchna w dłoni, bo innej latarni nie miała.
      —  Dziękuję ci, moje śliczne, małe dziecko! —Powiedziała chora jaskółka. — Tak się doskonale ogrzałam. Wkrótce odzyskam siły i będę mogła latać na dworze w ciepłym blasku słońca.
      —  Ach! — powiedziała Calineczka — na dworze jest tak zimno, śnieg i mróz. Leż w twoim ciepłym łóżku, będę cię pielęgnowała!
      Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatka, jaskółka wypiła wodę i opowiedziała jej, jak to zraniła sobie skrzydełko o ciernisty krzak i nie mogła z tego powodu tak prędko fruwać jak inne jaskółki, które odleciały daleko, daleko do ciepłych krajów. Upadła na ziemię, ale potem nie wie już nic, co się z nią działo i jak się tu znalazła.
      Przez całą zimę została jaskółka pod ziemią, a Calineczka była dla niej dobra i kochała ją bardzo; ani kret, ani mysz polna nie mieli o tym pojęcia, bo nie lubili przecież biednej, ubogiej jaskółki.
      Natychmiast gdy przyszła wiosna i słońce ogrzało ziemię, jaskółka powiedziała Calineczce: „do widzenia"  i otworzyła dziurę zrobioną przez kreta w górze. Słońce tak pięknie świeciło i jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie chciałaby z nią razem polecieć, mogłaby siedzieć na grzbiecie i poleciałyby daleko, do zielonego lasu. Ale Calineczka wiedziała, że stara mysz polna zmartwiłaby się, gdyby ją w ten sposób porzuciła.
      —  Nie, nie mogę — powiedziała.
      —  Bądź zdrowa, moja dobra, śliczna dziewczynko! — pożegnała ją jaskółka i poleciała ku słońcu. Calineczka patrzała za nią i oczy jej napełniły się łzami, bo bardzo kochała jaskółkę.
      —  Kwiwit! kwiwit! — śpiewał ptaszek i pofrunął do zielonego lasu.
Ale Calineczka była bardzo smutna. Nie mogła wyjść na ciepłe słońce; zboże, które było zasiane dookoła domu polnej myszki, wyrosło tak wysoko, że dla biednej, małej Calineczki był to duży, gęsty las, miała przecież tylko cal wzrostu.
      —  Latem musisz sobie uszyć wyprawę — powiedziała do niej mysz polna, bo właśnie sąsiad, nudny kret w czarnym futrze, poprosił o jej rękę. — Musisz mieć suknie i bieliznę, abyś miała w czym chodzić i w czym spać, kiedy będziesz żoną kreta.
      Calineczka musiała kręcić wrzeciono, a mysz polna wynajęła cztery pająki, które dzień i noc przędły i tkały. Co wieczór odwiedzał ją kret i mówił bez przerwy o tym, że kiedy się skończy lato, słońce przestanie tak grzać — bo teraz spala ziemię na kamień — więc kiedy przejdzie lato, wyprawią sobie wesele. Ale dziewczynka nie była wcale zadowolona, bo nie znosiła nudnego kreta. Co rano, kiedy słońce wschodziło, i co wieczór, kiedy zachodziło, wymykała się za drzwi, i kiedy wiatr rozwiewał kłosy zboża, tak że mogła widzieć błękit nieba, myślała o tym, jak pięknie i jasno jest na świecie i jak bardzo by chciała zobaczyć jaskółkę; ale jaskółka nigdy nie wracała; na pewno była daleko w pięknym, zielonym lesie.
      Kiedy nadeszła jesień, wyprawa Calineczki była skończona.
      —  Za cztery tygodnie będziesz miała wesele — powiedziała do niej mysz polna.
Ale Calineczka zaczęła płakać i powiedziała, że nie chce iść za mąż za nudnego kreta.
      —  Głupstwo — powiedziała mysz polna — nie upieraj się, bo cię ugryzę moimi białymi zębami. Będziesz miała takiego pięknego męża. Nawet królowa nie ma takiego pięknego czarnego futra.  Ma on dobrze zaopatrzoną kuchnię i piwnicę.  Powinnaś Bogu dziękować za takiego męża.
      I oto miało się odbyć wesele. Przyszedł kret, aby zabrać Calineczkę, miała z nim mieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie wychodzić na ciepłe słoneczko, bo kret nie znosił słońca. Biedne dziecko było bardzo zmartwione, musiała się pożegnać z jasnym słońcem, w które mogła przecież patrzeć stojąc przed drzwiami mieszkania polnej myszy.
      —  Żegnaj, jasne słońce! — powiedziała dziewczynka, wyciągnęła do góry ramiona i oddaliła się trochę od mieszkania polnej myszy. Zboże było zżęte i sterczały tylko suche badyle.
      — Żegnaj, żegnaj! — powtórzyła i objęła swoim delikatnym ramieniem mały, czerwony kwiatek, który tam rósł. — Pozdrów ode mnie kochaną jaskółkę, jeżeli ją zobaczysz!
      —  Kwiwit! kwiwit! — rozległo się nad jej główką, obejrzała się, była to jaskółka, która właśnie nad nią przelatywała. Gdy tylko zobaczyła Calineczkę, bardzo się ucieszyła; dziewczynka opowiedziała jej, jak niechętnie wychodzi za mąż za brzydkiego kreta, i że będzie musiała mieszkać głęboko pod ziemią, gdzie nigdy nie świeci słońce. Nie mogła się powstrzymać od płaczu.
      —  Teraz nadchodzi chłodna zima — powiedziała jaskółka. — Lecę daleko stąd, do ciepłych krajów, czy chcesz polecieć ze mną? Mogłabyś usiąść na moim grzbiecie, przywiąż się tylko mocno paskiem, wtedy odlecimy daleko od wstrętnego kreta i jego ciemnej nory, daleko nad górami, do ciepłych krajów, gdzie słońce piękniej świeci niż tutaj, gdzie jest zawsze lato i gdzie rosną cudne kwiaty. Leć tylko ze mną, mała kochana Calineczko, która uratowałaś mi życie, kiedy leżałam zmarznięta w ciemnej piwnicy.
      —  Tak, polecę z tobą — powiedziała Calineczka i usadowiła się na grzbiecie jaskółki, nogi oparła na rozpostartych skrzydłach i przywiązała się paskiem do najmocniejszego pióra jaskółki, a jaskółka poleciała wysoko w powietrze nad lasami i morzem, wysoko nad wielkimi górami, gdzie zawsze leży śnieg. Calineczka marzła w zimnym powietrzu, ale wtedy wtulała się w ciepłe pierze ptaka i wysuwała tylko główkę, aby podziwać z góry wszystkie piękności.
      Przyleciały do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam o wiele jaśniej niż tu; niebo było dwa razy tak wysokie, a na wzgórzach i płotach rosły najpiękniejsze jasne i ciemne winogrona, na drzewach wisiały cytryny i pomarańcze; pachniały mirty i mięta, a po drogach biegały śliczne dzieci i bawiły się dużymi, barwnymi motylami. Ale jaskółka leciała jeszcze dalej, a było tam coraz ładniej i ładniej. Pod wspaniałymi, zielonymi drzewami na brzegu błękitnego morza stał lśniąco biały, starożytny zamek z marmuru, winorośle pięły się wzdłuż wysokich kolumn, na górze było wiele gniazd jaskółczych, a w jednym z nich mieszkała jaskółka, która przyleciała z Calineczką.
      —  Tu jest mój dom — powiedziała jaskółka. — Ale ty musisz sobie wyszukać jeden z tych pięknych kwiatów, które rosną tam na dole, umieszczę cię tam i będzie ci tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć.
      —  To cudownie — powiedziała Calineczka i klasnęła w małe rączki.
A leżała tam duża, biała kolumna z marmuru; rozpadła się ona kiedyś na trzy kawałki, między którymi kwitły najpiękniejsze, wielkie, białe kwiaty. Jaskółka zniżyła się i posadziła Calineczkę na jeden z szerokich płatków.
      Co za niespodzianka! W środku kwiatu siedział maleńki człowieczek, tak biały i przezroczysty, jak gdyby był zrobiony ze szkła; na głowie miał piękną złotą koronę, a z ramion wyrastały mu cudne, jasne skrzydła, a nie był wcale większy od Calineczki. Był to duszek kwiatów. W każdym kwiecie mieszkał taki maleńki pan albo maleńka pani, ale ten królował nad wszystkimi.
      —  Boże, jakiż on piękny! — szepnęła Calineczka do jaskółki. Mały książę przestraszył się bardzo jaskółki, bo w porównaniu z nim była olbrzymim ptakiem, ale kiedy zobaczył Calineczkę, ucieszył się, była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widział. Zdjął więc z głowy złotą koronę, włożył ją Calineczce i spytał ją, jak się nazywa i czy chce zostać jego żoną i królową wszystkich kwiatów.
      To był rzeczywiście zupełnie inny mąż niż syn ropuchy i kret w czarnym aksamitnym futrze. I dlatego Calineczka odpowiedziała pięknemu księciu: „Tak." Z każdego kwiatu wyszła pani lub pan i byli tacy śliczni, że aż przyjemnie było patrzeć; każdy przyniósł Calineczce jakiś podarunek, ale najpiękniejsze ze wszystkiego byty dwa piękne skrzydła dużej, białej muchy; skrzydła te przytwierdzono jej do pleców i teraz mogła fruwać z kwiatka na kwiatek. Była to wielka przyjemność, a jaskółka siedziała na górze w swoim gnieździe i śpiewała im, jak tylko potrafiła najładniej, ale w głębi duszy była zmartwiona, bo bardzo kochała Calineczkę i niechętnie się z nią rozłączała.
      —  Nie powinnaś się nazywać Calineczka — powiedział do niej duszek kwiatów. — To brzydkie imię, a ty jesteś taka ładna. Będziemy cię nazywali Maja.
      —  Bądź zdrowa, bądź zdrowa! — zawołała jaskółka i odleciała z ciepłych krajów w daleką drogę do Danii. Tam uwiła sobie małe gniazdko nad oknem, gdzie mieszkał pan, który umie opowiadać baśnie. Śpiewała mu: „Kwiwit, kwiwit!" i stąd ta cała historia.