sobota, 29 marca 2014

Tajemnica

Fragment książki Anny Onichimowskiej pt.: "Najwyższa góra świata"

      Postanowiłem, że nikomu ich nie pokażę. Były bardzo ładne. Takie mięciutkie i bezbronne. Normalnie ślimaki mają skorupki, a one były zupełnie gołe. Duże i czarne, z długimi, chudymi rogami. Leżały na łopianowych liściach przy rowie i wyglądało na to, że się nudzą. Włożyłem pięć z nich do dużego słoja po ogórkach i dałem im kawał liścia do środka, żeby się czuły jak u siebie. A potem, gdy wróciliśmy z wycieczki do domu, wsadziłem słój pod łóżko.

      W pokoju mieszka razem ze mną moja starsza siostra Iza. Chodzi już do szkoły, do trzeciej klasy. Nie lubię jej i ona chyba też mnie nie lubi.
       Poprzednio miałem świerszcze. To ciągle narzekała, że ćwierkają i że to jej działa na nerwy. I że męczę zwierzęta, tak jeszcze mówiła. Wyszedłem z nimi kiedyś na spacer i wtedy uciekły. Było mi okropnie przykro, ale babcia powiedziała, że i tak trzeba je było wypuścić, bo świerszcze nie mogą żyć w więzieniu.
       Mnie by wcale nie przeszkadzało, żeby skakały sobie po pokoju, ale Iza w ogóle nie chciała o tym słyszeć. To było właśnie najgorsze. Nie mogłem mieć żadnego zwierzaka. Ani dużego, ani średniego, ani zupełnie malutkiego.
       Miałem już psa i morską świnkę, i białe myszy, i patyczaki, i wszystko musiałem pooddawać albo powypuszczać na wolność. Dlatego schowałem moje ślimaczki pod łóżko, żeby nikt się do nich nie wtrącał.
 
                                                                                 *
      Były takie grzeczne i cichutkie. Pomyślałem sobie, że nareszcie będę miał coś na dłużej. I że na spacer można będzie z nimi wychodzić, bo tak wolno łażą, że nie mogą uciec. Zresztą po co miałyby uciekać. Widziały chyba, jak bardzo je lubię.
      Wsadzałem im właśnie listek sałaty do słoika, kiedy wróciła Iza. Ledwie zdążyłem wepchnąć słoik pod łóżko, wpadła do pokoju.
- Dlaczego leżysz na podłodze? - spytała.
- Tak sobie - odburknąłem.
- Wstawaj. - Szarpnęła mnie za nogę. - Babcia prosiła, żebyś przyszedł - powiedziała i wyciągnęła się na tapczanie.
      Podniosłem się i poszedłem do kuchni.
- Masz okazję zrobić zakupy - uśmiechnęła się do mnie babcia. Wiedziała, że bardzo to lubię. Od pół roku kupowałem już różne rzeczy w budce warzywnej koło naszego domu. - Kup koperek i kalafior, zgoda? - spytała, wręczając mi siatkę z portmonetką.
      Pobiegłem w podskokach. W kolejce stało kilka osób, ale nie nudziłem się, bo akurat stuknęły się dwa samochody i było bardzo fajnie. Kierowcy się kłócili, czyja wina, i ludzie, którzy to widzieli, też, a potem przyjechała policja, wszystko oglądała i coś pisała w zeszycie.
- Babciu! - zawołałem po wejściu do domu. - Fiat walnął poloneza, wiesz?
      Ale babcia nic nie odpowiedziała, za to usłyszałem wrzaski Izy:
- Tu! Tu łazi! Babciu, zobacz!  Iza skakała po swoim tapczanie i krzyczała, a babcia chodziła na czworakach po pokoju. Kiedy stanąłem w drzwiach, obie spojrzały na mnie, a Iza syknęła:
- Znowu naznosiłeś jakichś glist do mieszkania...
- One są w słoiku - zacząłem się bronić. - Nikomu nie przeszkadzają.
- W słoiku! - wrzasnęła moja siostra. - Były, ale wylazły.
- Nie zamknąłeś słoika - powiedziała babcia, wstając. - Pokrywka leżała obok.
- Zapomniałem... - zmartwiłem się. - Ona tak szybko wleciała do pokoju, a ja akurat je karmiłem... Ale na pewno nie poszły daleko... One nie umieją szybko chodzić. To są ślimaki, a nie żadne glisty.
- Obrzydliwe! - krzyknęła Iza.
- Ja je zaraz znajdę - zacząłem się rozglądać. W słoiku koło babci były dwa ślimaki.
- Te wspinały się na twoje łóżko - powiedziała babcia.
- Boję się usiąść... - jęczała Iza.
- Ile ich było? - spytała babcia.
- Jeszcze trzy - wzruszyłem ramionami.
      Tyle hałasu o parę małych zwierzątek. Zobaczyłem jedno z nich na parapecie i wziąłem ostrożnie do ręki. Przestraszony ślimak schował rogi.
- "Ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi" - zadeklamowałem uroczyście, ale babcia pogoniła mnie:
- Pospiesz się, Jasiu. Wolałabym, żeby - jak wrócą rodzice - nie było już tutaj tej menażerii...
- Ale, babciu - zacząłem ją prosić. - Ja będę zamykał słoik, naprawdę, pozwól mi.
- Nie zgadzam się!!! - darła się Iza. - To też mój pokój. Ja się będę bała! Ja nie chcę!
- Sam widzisz. - Rozłożyła ręce babcia. - Nie ma o czym mówić. A poza tym będzie im lepiej na wolności. Tak samo jak świerszczom. Tak lubisz zwierzęta, a więzisz je. To nie jest w porządku.
- Tam! - krzyknęła Iza. Czwarty ślimak sunął przy ścianie w kierunku drzwi.
      Zazgrzytał klucz w zamku.
- Hej! - zawołał tatuś. - Co to za obyczaje! Nikt mnie nie wita. - A zaraz potem krzyknął: - Ojej! A co to?
      Kiedy przybiegłem go uściskać, trzymał w dwóch palcach wyciągniętej ręki kapeć. Zabrałem delikatnie ślimaka, leżącego na jego szarej flanelce, i zaniosłem do słoika.
- A teraz wiesz, Jasiu - powiedziała babcia - co masz zrobić?
- Nie mogę ich wypuścić byle gdzie - zaprotestowałem. - Tu na pewno nie będzie im się podobało. Nie ma żadnych gęstych krzaków ani nic. A zaraz za trawnikiem jest jezdnia. Mogłyby wpaść pod samochód. Sama wiesz, jak one się wloką. Nie mogą przed niczym uciec.
- Nie martw się - pocieszył mnie tatuś. - Po obiedzie przejdziemy się do parku. Tam poszukamy czegoś specjalnie dla nich. A skąd ty je właściwie przyciągnąłeś?
- Z wycieczki.
- Nieźle - roześmiał się. - To jest ten słój po ogórkach, którego mama szukała...
- Nie mów jej lepiej, co? - poprosiłem.
- Zgoda - powiedział tatuś. - Ale pod jednym warunkiem... Domyślasz się, jakim?
       Pokręciłem głową, chociaż, tak naprawdę, wiedziałem, że chodzi im wciąż o to samo.
- Obiecaj, Jasiu - spojrzał na mnie tatuś, marszcząc brwi. - Żadnych mieszkańców więcej w naszym domu. Dogadaliśmy się?
- Tak - mruknąłem, chociaż nie bardzo mogłem to sobie wyobrazić.
- Chodźcie na obiad - zaprosiła nas babcia. - Ziemniaki wystygną.
- A mama? - spytała Iza.
- Powinna zaraz przyjść. Coś się spóźnia... - spojrzała na zegarek babcia.
- Może jeszcze chwilkę poczekajmy - zaproponował tatuś i właśnie wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi, i byliśmy już w komplecie.
- Nie ma do mięsa żadnej jarzynki? Zdziwił się tatuś, kiedy babcia podała drugie danie.
- Oj, zapomniałam... - zmartwiła się babcia. - Trzeba przynieść z piwnicy żurawiny.
- Ja przyniosę - zaproponowałem.
- Nie otworzysz kłódki - powiedziała mama A zresztą skąd będziesz wiedział, jak wyglądają?
- Wszystko wiem - oburzyłem się. -^Prawda, babciu? Jak ostatnio byliśmy razem w piwnicy, to kto otwierał drzwi? No, powiedz?
- Dobrze już, dobrze ... - Roześmiała się babcia. - Rzeczywiście, Jaś otwierał. Niech spróbuje. Tylko szybko wracaj! Krzyknęła jeszcze, kiedy zbiegałem po schodach.
      W piwnicy było zupełnie inaczej niż gdzie indziej, ciekawie pachniało i przez szpary między deskami można było zobaczyć, co kto ma u siebie pochowane. U nas stała stara szafka, a w niej poustawiane różne słoiki. Od kiedy mama zrobiła porządki, dużo mniej lubiłem tu przychodzić. Wziąłem słoik z półki, na której stały żurawiny i właśnie wtedy coś pisnęło. Najpierw troszkę się przestraszyłem, ale nie bardzo, a zaraz potem ujrzałem go. Był niesamowicie malutki, rozczochrany, brązowy z niebieskimi oczami. Trząsł się, chyba ze strachu, a kiedy go podniosłem, wczepił mi się pazurkami w sweter i znów zapiszczał. Był bardzo chudy, po prostu nic nie ważył.
- Kiziulek... - szepnąłem, gładząc jego nastroszone futerko. - Nie bój się... Ja się nazywam Jasio, wiesz? I to jest moja piwnica. Możesz sobie tu mieszkać, jak długo chcesz... No, co się trzęsiesz? Pewnie jesteś głodny... Przyniosę ci zaraz coś do jedzenia. Zaraz. Tylko czekaj na mnie, dobra? Teraz muszę już lecieć, ale potem sobie pogadamy...
      Z wora ze starymi ubraniami wyciągnąłem sukienkę Izy i zwinąłem ją w kącie. Położyłem na niej delikatnie kotka i zamknąłem drzwi na kłódkę. Przyłożyłem jeszcze oko do szpary w deskach, ale nic nie było widać.
- Nareszcie! - krzyknęła Iza, kiedy wróciłem.
- Dałeś sobie radę z kłódką? - spytała mama.
- Tak - kiwnąłem głową i przypomniałem sobie, że zostawiłem w piwnicy żurawiny.
- Ale widzę, że nic nie przyniosłeś - zdziwiła się babcia. - Zapomniałeś, gdzie stoją?
- Tak - skłamałem. - Ale już sobie przypomniałem i zaraz przyniosę.
- Głupi! - prychnęła Iza.
- Daj spokój - zgromił ją wzrokiem tato. - Siadaj szybko i jedz - powiedział do mnie. - Obejdziemy się bez żurawin.
      Zjadłem wszystko błyskawicznie, a mama cieszyła się, że nareszcie mam apetyt. Tym bardziej że zaraz potem poszedłem do kuchni i wziąłem kawałek kiełbasy.
- Zaraz wracam - powiedziałem i otworzyłem drzwi.
- Mamy iść do parku - przypomniał mi tatuś.
- Wiem - kiwnąłem głową.
- Gdzie idziesz? - spytała mama.
- Do piwnicy, po żurawiny.
- Już nie trzeba - roześmiała się.
- Będą na jutro - uparłem się i wyszedłem.
      Kiedy zobaczyłem, że kotka nie ma na jego posłaniu, poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła ze strachu.
- Kici, kici - zawołałem go niepewnie. - To ja, Jasio. Przyszedłem do ciebie. I przyniosłem ci kiełbasę. Nie mogłem szybciej, naprawdę.
      Z kąta za szafą popatrzyły na mnie niebieskie guziczki oczu.
- Jesteś! - ucieszyłem się i wziąłem go na ręce. - Masz - podetkałem mu pod nos kiełbasę, ale odwrócił się i chwycił do pyszczka mój sweter. Ssał go przez chwilę, a potem wypuścił i zapłakał.
- Kiciuniu - pogłaskałem go, a on znowu zapiszczał. - Będziesz się nazywał Piotruś, chcesz? - wyszeptałem. - I będziesz tylko mój. Zupełnie mój, rozumiesz? Nikt nie będzie o tobie wiedział. Tylko ja. Wziąłbym cię do domu, ale nie mogę. Oni się nie zgodzą. Ale tutaj też będzie ci dobrze. Będę ci przynosił jedzenie i w ogóle wszystko co trzeba. I będę do ciebie często przychodził, i rozmawiał z tobą. Ale dlaczego nie chcesz tej kiełbasy? No, zobacz, jaka dobra...
- Odgryzłem kęs, żeby go zachęcić. - No, jeden gryz ty, jeden ja... - Piotruś znów zapiszczał, a kiedy wypuściłem go na podłogę, zrobił siusiu.
- Będziesz musiał nauczyć się robić do tacki...
- Przypomniałem sobie, jak to jest u mojego kuzyna Krzyśka. - Do tacki z papierem. Jak tylko wrócę z parku, przyjdę do ciebie. I przyniosę ci tackę. I może jeszcze coś, co będzie ci bardziej smakowało od kiełbasy.
       Nie byłem pewien, czy Piotruś słuchał uważnie, bo wygrzebał z jakiegoś kąta duży guzik i turlał go po podłodze, nie zwracając na mnie uwagi.
- Pa, na razie - pożegnałem go i pobiegłem na górę.
      Dla ślimaków znaleźliśmy z tatusiem bardzo fajny kąt, ocieniony, z dala od głównych alejek, pełen różnych chaszczy i wysokich traw. Tatuś powiedział, że jest to wyjątkowo zapuszczone miejsce i że park nie powinien tak wyglądać, ale myślę, że ślimakom bardzo się podobało. Było mi trochę przykro, gdy straciłem je z oczu, ale nie bardzo, bo myślałem wciąż o Piotrusiu i o jego guziku, i jeszcze o tym, jak ssał mój sweter, i o kiełbasie, którą mu zostawiłem.
- Nie martw się - powiedział tatuś i poklepał mnie po plecach. - Masz ochotę na watę cukrową?
- Nie - pokręciłem głową. - Muszę wracać.
- Jak to? - zdziwił się tatuś. - Dlaczego?
- Nie mogę ci powiedzieć. - Poczułem, że się czerwienię.
- Tajemnica? - zażartował tatuś.
- Tak - kiwnąłem głową z powagą.
      Jak ja z nim sobie poradzę? - zmartwiłem się nagle, przypominając sobie znów wzgardzoną kiełbasę i płacz Piotrusia.
- W porządku - wzruszył ramionami tatuś. - Wracamy. Może kiedyś, jak dostaniemy wreszcie większe mieszkanie - odezwał się nagle - będziesz mógł mieć jakiegoś przyzwoitego zwierzaka.
- Przyzwoitego? - zdziwiłem się.
- No, to znaczy psa albo kota... Coś takiego, z czym można się zaprzyjaźnić. - Bo nie sądzę, żebyś mógł się zaprzyjaźnić ze ślimakami.
      To nie była prawda, ale nie powiedziałem tego głośno. Spytałem z nadzieją:
- Lubisz koty?
- Niespecjalnie - przyznał. - Mogę chyba powiedzieć, że są mi obojętne.
- Nawet takie zupełnie małe?
- Wszystkie - roześmiał się tatuś.
- A znasz się na kotach? - Pomyślałem, że mogę się czegoś dowiedzieć.
- Na rasach? - spytał.
- Nie - pokręciłem głową. - Tak w ogóle. Co jedzą, piją i takie tam różne.
- To wiem... mniej więcej - zawahał się tatuś. - Jedzą mięso i ryby. Myślę, że też jajka i ser. A piją mleko. No i wodę.
- A kiełbasę lubią? - spytałem.
- Owszem - przytaknął tatuś i roześmiał się. - Oj. Bo pomyślę, że masz teraz pod łóżkiem w słoiku jakiegoś kota.
- Oddałem babci słoik - powiedziałem z godnością. To wcale nie było śmieszne. Wyobraziłem sobie Piotrusia w słoiku po ogórkach i aż wzdrygnąłem się ze strachu. - A takie zupełnie małe koty - upewniłem się jeszcze, bo wchodziliśmy właśnie na nasze podwórko - też jedzą kiełbasę?
- Wszystkie niemowlęta, kocie też - wytłumaczył mi tatuś - piją tylko mleko. Tym razem, kiedy otworzyłem piwnicę, Piotruś leżał na posłaniu, które mu umościłem.
- Mądry Piotruś - ucieszyłem się i postawiłem przed nim spodek mleka. Kiełbasa leżała nietknięta w kącie.
- Miałem kłopoty, żeby do ciebie przyjść. Nie chcą mnie samego wypuszczać, wiesz? No, co nie pijesz? - przysunąłem mu spodek pod sam nos. Spojrzał bezradnie i zapiszczał cicho. Umoczyłem palec w mleku i dałem mu polizać. Ożywił się wyraźnie. Zlizał wszystko, i jeszcze, i jeszcze raz, a kiedy spodeczek był już pusty, zaczął mi ssać palec.
- Ty niemowlaczku - rozczuliłem się i wziąłem go na ręce. Wsunął mi nos pod pachę i zaraz zasnął. Położyłem go w kącie i wyszedłem ostrożnie, na palcach, żeby go nie zbudzić.
      W nocy źle spałem, bo ciągle wyobrażałem sobie Piotrusia samego w ciemnej piwnicy i martwiłem się o niego. Czy się nie boi i czy nie jest głodny. Rano nie mogłem doczekać się, żeby Iza wreszcie poszła do szkoły.
- Babciu! - krzyknęła, kiedy tylko wstałem i zacząłem się ubierać. - Dlaczego Jasiek nie śpi?
       Babcia stanęła w drzwiach pokoju i ............
                                       
... a co dalej usłyszycie na następnym spotkaniu.
Do zobaczenia

niedziela, 16 marca 2014

Pan Twardowski


Poemat w XVIII Pieśniach  (1906)
                                                           Lucjan Rydel   (17.05.1870 - 08.04.1918)

Dawne czasy, dawne dzieje,
O Twardowskim stara powieść;
Kto nie wierzy — niech się śmieje.
Bo tu prawdy trudno dowieść.
Mnie mówili ludzie starzy,
Co wiedzą od starszych jeszcze,
A com słyszał od bajarzy,
Wszystko wiernie tu zamieszczę.

ROZDZIAŁ I.
W OJCOWSKIM DWORKU.
W Skrzypnie, wśród zapadłej wioski,
Żył sobie szlachcic gołota;
Zwał się Imci Pan Twardowski.
Bieda do niego zza płota
Zaglądała nieraz w gości:
Ledwie stało na chleb boski
i wszystkim było wiadomo.
Że i w święto szlachcic pości.
Niski dworek, szyty słomą,
Skrawek pola, szkapiąt para,
Oto całe jego włości;
Ryngraf złoty, szabla stara
Ponad łóżkiem Jegomości,
Proste ławy, stół kulawy,
Oto całe ruchomości.
Ale wesół był chudzina

I jak mógł, odganiał troski;
Jeno gdy spojrzał na syna,
Na swojego jedynaka,
Zasępiał się pan Twardowski
I rzedła mu gęsta mina;
Wzdychał z cicha: „Panie Chryste,
Czemuż u mnie bieda taka?!"
I od łez miał oczy mgliste.
A synalek co dzień z rana
Chadzać musiał o pół mili
Na naukę do plebana.
I nie próżno głowę sili:
Czyta gładko po łacinie,
Wie kto Seneka, Wergili,
A nawet na pergaminie
Litery wyciąga cudnie.
Łatwe, widno, miał pojęcie.
Lecz do domu na południe
Powróciwszy, dla zabawki
Psami koty szczuł zawzięcie,
Albo też po sadach z procy
Strzelał gawrony i kawki.
Tak mu schodził czas do nocy.

Lat piętnaście miał już Janek,
Gdy raz, jakoś na jesieni,
Zaszedł proboszcz w odwiedziny.
Ojciec wybiegł aż przed ganek,
Kłaniał się w progu i w sieni,
Aż w końcu wyszli do sadu.
Stary wyniósł piwa dzbanek,
Zasiedli oba pod gruszą
I z proboszczem, gadu, gadu.
Janek, choć stał na uboczu,
Zgadł, że o nim radzić muszą,
Bo go nie spuszczali z oczu.
Gdy skończyła się rozmowa,
Ojciec woła go i gada:
— „Pójdziesz mi Waść do Krakowa
I wstąpisz na Akademię.
Tać jest księdza proboszczowa,
— Za którą podziękuj — rada.
Ucz się, boś nie bity w ciemię,
Będą z ciebie ludzie z czasem!"
W tydzień po rozmowie owej,
Był Jaś do drogi gotowy:
Inkaust i piórnik za pasem,
Żupan z ojca przerobiony,
Lecz wyglądał niby nowy;
Na głowie miał czapkę z piórkiem,
Żółte ciżmy i przez ramię
Tłomoczek, związany sznurkiem.
Stary dał mu w garść dukata,
Zrobił nad nim krzyża znamię...
I poszedł Janek do świata.

ROZDZIAŁ II.
PRZYBYCIE DO KRAKOWA.
Jak tam było w tej podróży,
I jak długo szedł piechotą,
I którędy — mniejsza o to.
Dość, że świata kawał duży
Przewędrował, zanim w końcu
Ujrzał Kraków: łuną złotą
Grały wieże, dachy, mury,
A nad miastem zamek w słońcu
Świecił błyszczącemi ściany
Na grzbiecie wawelskiej góry
I spozierał w nurt wiślany.
Więc do miasta szedł chłopczyna;
Idąc przez ludne ulice
Pyta o Mistrza Marcina,
Bo list miał doń od plebana.
Wskazano mu kamienicę,
Wszedł — w sieni krata kowana
W kwiaty, ptaszki i w iglice.
We drzwi zapukał dębowe...
Nic... Minęła długa chwila...
Janek powtórnie kołata;
Zamek zgrzytnął i połowę
Drzwi powoli ktoś uchyla.
Janek widzi łysą głowę,
Pod łysiną twarz pyzata,
Jedno oko patrzy, zdrowe,
A na drugiem czarna łata.
— „No, i kogóż Waść tu szuka?"
— „List mam do Mistrza Marcina."
— „Zobaczymy — Mistrz odmruka
Wejdź!" — schowała się łysina...
Wszedł. Mroczna była komnata,
Sklepienie w niej, jak w kościele;
U potężnego komina
Banie, lejki, rurki, słoje,
Gnaty dziwne i piszczele
I straszne, wypchane ptaki,
Wszędzie pergaminów zwoje,
Ksiąg olbrzymich bardzo wiele,
Tablice z tajnymi znaki...

Przy pulpicie, w czarnej todze
Siedział Mistrz Marcin u stola
I pozierał jednem okiem.
Janek, onieśmielon srodze,
Z uszanowaniem głębokiem
Dał list, nie mówiąc nic zgoła.
Mistrz otworzył list i czyta,
A chłopiec patrzy dokoła,
Na przeróżne one dziwa,
To ukradkiem, z za pulpita,
Na onego personata,
Co łysiną kiwa, kiwa
I list jednem okiem czyta.
Skończył. — I oko i łata
Podniosły się na chłopaka;
Milczał Mistrz Marcin czas długi
I rzekł: „Potrzeba mi żaka
Do pomocy i usługi;
Mała rzecz: zamieść mieszkanie,
Nanosić wody i drewek,
Za to Waść stancyę dostanie
I w potrzebie przyodziewek.
Na collegia czas swobodny
Daję. Quod attinet strawy,
To nie będziesz tutaj głodny:
Na studentów lud łaskawy,
Kup jeno łyżkę, garnuszek,
Suto wyżywi cię Kraków.
— Tu dłonią klepnął się w brzuszek —
Tak żyją tysiące żaków!"
Zgodził się więc za pacholę,
Ale nie zasypiał gruszek,
Ucząc się w Krakowskiej Szkole.

ROZDZIAŁ III.
DZIEJE UBOGIEGO ŻAKA.
Skoro wszedł pomiędzy żaki
Został z początku „beanem".
Bean — wiecie, kto to taki ?
W Akademii owem mianem
Nowo przybyły się zowie.
Niech się w cierpliwość uzbraja,
Czekają go dziwne próby!
Janka przechodziło mrowie,
Gdy swawolna żaków zgraja
Dzikie płatała z nim psoty:
Wsadzili go na pień gruby,
Kołki ciosali na głowie
I złocili żółtkiem z jaja,
„Bo to głowa do pozłoty";
Machali drewnianym mieczem

I porwawszy go w obroty,
Wrzask podnieśli: „Łeb usieczem!
Gdzie jest kat? Dawać tu kata!"
Nie skończyły się swawole,
Póki nie zmienił dukata
I nie kupił piwa kadzi.
Odtąd już miał spokój w szkole
I wszyscy byli mu radzi.
Janek garnął się do świata,
Ambitna była zeń sztuka
I głowę nie od parady
Miał na karku, więc nauka,
Jak po maśle, szła mu gładko.
Pilnie chadzał na wykłady
Do Krakowskiej Akademii,
Gdzie Mistrz Marcin z czarną łatką
Uczył chemii i alchemii
I doskonalił szkolarze
W gwiazdarstwa sztuce zawiłej.
— Gdy w południe na zegarze
Godzina była dwunasta
Wówczas kończył Mistrz uczony
I szedł krzepić swoje siły.
Ze wszystkich kościołów miasta

Wszystkie wraz krakowskie dzwony
Sercami ze spiżu biły,
A trębacz z Maryackiej wieży
Trąbił w cztery świata strony.
Wysypywał się wesoło
Z Akademii rój młodzieży
I długo jeszcze przed szkołą
Swawoli ten tłum i hasa.
Z krzykliwej onej gromady
Z wolna rozchodzą się żaki,
Każdy z garnuszkiem u pasa,
I do mieszczan na obiady
Ciągnie żaczek jaki taki.
Twardowski u pewnej wdowy,
Co z bogactwa była znana,
Miał co dzień obiad gotowy
W domu na Kleparskim Rynku,
Podle świętego Florjana.
Przychodził i stawał w sieni,
A wdowa: — „Bóg z tobą synku,
Pewnieś głodny, pożywże się,
Naści barszczu, z chleba skórkę,
Do garnuszka zraz pieczeni..."

Ledwie rzekła — miskę niesie
I przed Twardowskim ją stawia.
Miała jedynaczkę córkę,
Dziewczyna to była gładka,
Ale pyszna gorzej pawia
I drapieżna gorzej żbika.
Za latami płyną latka,
Lecz każdego zalotnika
Z gniewem, z drwinką precz odprawia.
Narzekała na nią matka,
Córka dogryzała starej,
Wieczne kwasy i grymasy,
Dąsy, fochy, płacze swary.
A żak dumał sobie z cicha:
— „Oj szkoda tej Nety, szkoda,
Co za foremna uroda!
Lecz przytem ta złość, ta pycha!
Hej ty koląca stokrotko,
Mężczyzną jestem — u licha! —
Umiałbym cię trzymać krótko,
Byłabyś wzorem kobiety!"
Tak sobie Twardowski wzdycha,
Patrząc na urodę Nety.

ROZDZIAŁ IV.
ZGON MISTRZA MARCINA.
W pracowni Mistrza Marcina
Dąć na żar z wielkiego miecha,
Drew dokładać do komina,
Mieszać w tygla różne płyny,
To była Janka uciecha,
Nieraz przez długie godziny
Przelewają, warzą, smażą,
I wciąż im się myśl uśmiecha,
Że nareszcie zrobią... złoto!
I nieraz z płonącą twarzą
Wołali: „Uda się! Uda!
Coś już w tyglu błyszczy oto!"
I cóż? Nic — to była złuda...
Słuchał Twardowski z ochotą,
Gdy Mistrz opowiadał cuda
O nauk swoich potędze;

Nie mówił mu jednak stary
O tem, że w magicznej księdze
Czytuje codziennie w nocy,
i że odprawuje czary,
By zakląć nieczyste Mocy.
Nieraz, gdy noc była głucha,
Twardowski w swojej izdebce
Leży bezsennie i słucha,
Że Mistrz woła coś i szepce,
Lecz nie słyszał nigdy ducha.
Czasem rano na pulpicie
Widział wielki tom rozwarty
Z dziwnie pisanemi karty,
Lecz Mistrz chował go wnet skrycie
I obracał wszystko w żarty.
Życie, jako woda płynie
Czas, jako wicher ulata
Mknie godzina po godzinie.
Twardowski nie wiedział kiedy
Minęły mu cztery lata
Między szkołą a Kleparzem,
Wśród nauki i wśród biedy,
Dość, że został bakałarzem

Z dyplomem na pergaminie.
Już nie usługiwał wtedy,
Ale przy mistrzu Marcinie
Mieszkał: miał na drugiem piętrze
Sklepiony alkierzyk mały.
Tak pragnienia najgorętsze
Ojca — z wolna się spełniały:
Jego Janek na człowieka
Wychodzić jakoś zaczyna
I przyszłość piękna go czeka.
Rano do mistrza Marcina
Zaszedł raz, lecz stukał długo
I na próżno. Więc do Klechy
Dał znać do świętej Barbary,
Co teraz był Mistrza sługą.
We dwóch tłuką... To nie śmiechy,
Może w nocy zasłabł stary?
Co robić? — Drzwi wywalili...
Z izby siarczane opary
Buchnęły na nich w tej chwili...
Patrzą, a Mistrz Marcin leży
Rozciągnięty na podłodze.
W ogromnej krwawej kałuży;

Czarne plamy na odzieży,
Ręce poparzone srodze,
W koło bań szklanych okruchy,
A przy trupie ów tom duży...
Zabiły go widać duchy!
Twardowski w okropnej trwodze.
Przerażony tym wypadkiem,
Nie miał siły zostać dłużej —
Lecz księgę zabrał ukradkiem.

ROZDZIAŁ V.
MAŁŻEŃSTWO Z NETĄ.
W domach mieszczan ucząc dziatki,
Twardowski zarabiał sporo,
Więc do Nety i jej matki
Zachodził wieczorną porą:
Nosił pannie wstążki, kwiatki
I mówiono na Kleparzu,
Że młodzi wnet się pobiorą.
Jemu nie brakło ochoty,
I panna snać w bakałarzu
Ceniła godne przymioty,
Z chęcią bowiem dosyć skorą
Przyjmowała te zaloty.
Ale uporu kobiety,
Gdy jej co do głowy strzeli
Nie przełamie nikt — niestety!
Gdy przyszło jednej niedzieli

Do afektów cnych wyznania,
Twardowski o rękę Nety
Prosił wymownie i składnie.
Panna kapryśna się wzbrania,
Na prośby głucha i jęki,
Chyba, że zagadkę zgadnie;
To mówiąc, słoik maleńki,
W którym coś rusza się na dnie,
Pokazała mu z daleka:
— „Co to za zwierzę, robak czy wąż?
Kto to odgadnie, będzie mój mąż!"
I z drwiącym śmiechem ucieka.
Twardowski, choć był w rozpaczy,
Nie dał jednak za wygraną:
Oblókł się w łachman żebraczy,
Długą brodę konopianą
I sakwę na ramię wkłada;
Do wdowy nazajutrz rano
Przychodzi, ślepego dziada
Udając. Na Netę matka
Łajała jeszcze od wczora
Za jej z Twardowskiego drwiny —
Pragnąc matce do ostatka
Dokuczyć, córka przekora,

Podbiega do starowiny,
Dobywa swego słoika
I pod nos ślepego dziadka
Z temi słowy go podtyka:
— „Co to za zwierzę, robak czy wąż
Kto to odgadnie, będzie mój mąż!"
Więc Twardowski odpowiada:
— „Mościa Panno, to jest pszczoła!"
A z frasunku córki rada
Wdowa, klaszcząc w ręce woła:
— „Pójdziesz za ślepego dziada!..."
Wtem Twardowski przed nią stawa,
Zerwawszy przyprawną brodę —
— „Zgadłem i skończona sprawa,
W miesiąc do ślubu cię wiodę".
Jakoż we cztery tygodnie
Było wspaniałe wesele:
Uraczono wszystkich godnie,
Chociaż gości było wiele;
Strugą ciekły piwa, miody,
Nie zbywało i na winie.
Więc tańczono i śpiewano.

Wnet po weselu pan miody
Najął na żonine wiano
Dawną po Mistrzu Marcinie
Pracownię, by robić złoto.
Od Świętej Barbary klecha
Drew przykładał na kominie
I dmuchał z wielkiego miecha.
Twardowski nad tą robotą
Strawił na próżno rok cały:
Ciągle cedzi, miesza, praży
1 najdroższe materyały
Skupuje od aptekarzy,
A ta żona mu dokucza:
— „Zróbże już to złoto prędzej!
Nie dam ci od skrzyni klucza,
Twoje banie, rurki, kotły
Dość już zjadły mych pieniędzy!"
Tak wrzeszcząc, szukała miotły...
A Twardowski pełen sromu
Czapkę nabijał na uszy
I chyłkiem uciekał z domu —
Ciężko mu było na duszy!

ROZDZIAŁ VI.
CYROGRAF DYABELSKI.
Raz tak po zajadłym swarze
Umknął z domu przed Jejmością
I mruczał: — „Ja jej pokażę.
Na cztery wiatry wypędzę!
W gardle mi stanęła kością!
Tfu! Już mi tego za dużo...
Dyabli nadali tę jędzę!"
I pięść zaciskał ze złością.
A tu niebiosy się chmurzą
I grzmieć z daleka zaczyna.
— Wtem o czarodziejskiej księdze,
O księdze Mistrza Marcina
Wspomniał... Oto już przed burzą
Łyskało się i godzina
Późna już była. — Co żywo
Pan Twardowski wpadł do domu,

Wziął księgę, świecę, krzesiwo
I nic nie mówiąc nikomu
Pędem puścił się za miasto.
Właśnie krakowskie zegary
Wydzwaniały jedenastą,
Kiedy dotarł na Krzemionki
Do znanej sobie pieczary. —
Zdjął szkaplerze i koronki,
Które zwykł nosić na sobie,
Zaświecił świecę woskową
I z księgi rozpoczął czary.
Włochu był chłód jakby w grobie,
Sklepy każde jego słowo
Powtarzały echem głuchem,
A spłoszone nietoperze
Ponad Twardowskiego głową
Kołowały dziwnym ruchem;
Lecz on piekielne pacierze
Już po raz trzeci na nowo
Odmawiał głośno i śmiało,
Wtem północ krakowskie wieże
Wybiły... Grom runął blisko
I ucichł... Nagle, grobowo
W kącie coś zachichotało

I ujrzał straszne zjawiska:
Łeb, jak ćwierć — o trupiej cerze,
Porośnięty ryżym włosem,
Ślepia krwawe i ukosem
Świdrujące, aż strach bierze;
Nos jak hak, rogi u czoła...
Straszydło skrzeczącym głosem
Wrzasło: — „Jestem! Kto mnie woła?!"
— Tuląc się do skalnej ściany,
Twardowski za karabelę
Brał, zimnym potem oblany;
A czart: — „Zaklęciem wezwany,
Waszmości do nóg się ścielę..."
— „Dyable, z daleka stać radzę!..."
— „Czego żądasz?" — „Chcę mieć władzę,
Rządzić piekielnemi siły;
Chcę nasycić wszystkie żądze;
Chcę posiąść wszystkie rozumy,
Bym znał świata bieg zawiły;
Chcę mieć szczęście i pieniądze,
Bym zdumiewał ludzkie tłumy!"
— „Co rozkażesz, wszystko zrobię,
I na każde zawołanie,
Zaraz wierny sługa stanie,

Gdy zawołasz jego imię;
Lecz gdy siedem lat upłynie.
Musisz Waszmość..." — „Mów, co muszę
Za lat siedem?" — „W tym terminie.
Za usługi me olbrzymie,
Oddasz mi Waszmość swą duszę!"
— „Gdzie?" — „Sam wyznacz miejsce!"
— „W Rzymie."
Tu dyabeł — na pergaminie
Cyrograf pisany smołą,
Czarodziejowi przed oczy
Stawił: — „Podpisz Waszmość!"
— „Zgoda."
A echa jękiem wokoło
Powtórzyły: — „Szkoda! Szkoda!"
Wtem czart znienacka przyskoczy
I kolnie czarnoksiężnika
W serdeczny palec pazurem, —
Twardowski z maczanem piórem
W krwi, co mu z palca wytryska,
Podpisał. A Czarny powie:
— „Więcej na szlacheckiem słowie
Polegam, niż na podpisie;
Daj mi Waść verbum nobile!"

— „Masz verbum szlacheckie, bisie,
I wiedz, że cię nie omylę;
W Rzymie stawię się przytomnie,
Lecz na ostateczną chwilę,
Kiedy już przylecisz po mnie,
Będę miał prawo trzy razy
Zaprządz ciebie do roboty,
A ty najtwardsze rozkazy,
Musisz spełnić co do joty..."
— „Na wszystko zgoda!" — Zły ryknął,
I znów zahuczały grzmoty,
A dyabeł świsnął i... zniknął.

ROZDZIAŁ VII.
SKARB OLKUSKI I KOGUT.
Wszedł do domu... była piąta,
Więc Jejmość zła jako żmija,
Wypada na niego z kąta,
Warzęchwią groźnie wywija
I wrzeszczy jak opętana:
— „Gdzieś ty włóczył się do rana!"
Rzuciła nań szklaną banią
I na łbie mu ją rozbija...
Twardowski wziął się do kija
I walnie przetrzepał panią.
Krzyk!... Spakowała manatki
I wyniosła się do matki,
Ale on nie płakał za nią.
Życie szło mu od tej pory,
jak nieustanny karnawał;

Dyabeł znosił złota wory,
Napełniał pieniędzmi kadzie,
A Pan Twardowski... wydawał:
Garściami w prawo i lewo,
Ku zabawie i paradzie
Siał dukatami, jak plewą.
Zwykle aż w południe wstawał,
Noce trawił na biesiadzie,
Co dzień były hulatyki
W szlachty wesołej gromadzie,
Przy hucznych dźwiękach muzyki.
Kubki złote i talerze,
Całą zastawę stołową
Gościom rozdawał — i świeże
Kazał co dzień kuć na nowo.
Czasem na Maryacką wieżę,
Albo też na Ratuszową
Lubił wchodzić w dni targowe
I stąd krociami talary
Sypał ludziskom na głowę.
Lecz zwłaszcza jeden uczynek
Maluje hojność bez miary:
Rozkazał, by na sześć cali
Słudzy jego cały Rynek

Złotówkami zasypali,
Co do dziś dnia lud wspomina.
To też od czasu do czasu
Wzywa dyabła i zaklina
K woli nowego zapasu
Pieniędzy. Jednego razu
W domu go zaklął u siebie
I w tejże chwili z komina
Wypadł czart, wedle rozkazu,
W ogniach, w dymach, w strasznym szumie.
A mistrz na to: „Wciąż w potrzebie
Fatyguję Cię mój kumie,
O pieniądze pryncypalnie,
Więc niech dobrze Waść zrozumie,
Czego dziś żądam od ciebie:
Chcę mieć swą własną kopalnię:
Złotych gór mi Waść naniesie,
Stopi, a w ziemi zagrzebie
Na przykład koło Olkusza...
Potem okulbacz mi, biesie,
Pod wierzch tęgiego koguta,
Bo do Olkusza pojadę!"
Rzekł, a Zły z kopyta rusza. —
Nie upłynęła minuta

A czart wszystkiemu dał radę:
Kogut pianiem świat ogłusza,
Na znak, że gotów do drogi;
Twardowski szablę przypasał,
Do butów przypiął ostrogi
I wnet, pełen animuszu,
Na kogucie swoim hasał.
Ponad lasy, rzeki, góry
Niósł go kur lotnemi pióry
I w mig stanęli u Olkusza.
Tu z atencyami niskiemi
Dyabeł Twardowskiego wita
I prowadzi do podziemi.
Wszędzie tam błyszcząca ruda
Srebrna, albo złotolita;
Twardowski na owe cuda
Patrząc, które wkoło lśnią się,
Rzekł: „Grackiś, dyable, — i kwita!"
I dłonią musnął po wąsie.

ROZDZIAŁ VIII.
RÓŻNE CZARY I DZIWY.
Ale nie tylko na grzbiecie
Tego olbrzyma koguta
Latał Twardowski po świecie.
Raz — wieczerza była suta
I czarodziej zalał pałkę,
Wyszedł więc przejść się ku Wiśle.
Idzie sobie tak nad rzeką,
Aż zaszedł pod samą Skałkę.
Tutaj błysła ma w umyśle
Chęć, by lecieć gdzieś daleko
i dyabłów natychmiast woła.
Zaraz piekielna czereda
Stanęła przed nim w posłuchu.
— „Hej, wy! Drzwi tego kościoła
Wyjąć leciuteńko z zawias
I przynieść mi tu co duchu,

Niech jeno nie czekam na was!"
Rzekł, a już duchy piekielne
Spełniły jego życzenie;
Twardowski na drzwi kościelne
Siadł i uniósł się w przestrzenie.
Musiał się klamki co siły
Trzymać, pęd bowiem był taki,
Że aż w uszach wichry wyły.
Nawet i najszybsze ptaki
Chyżości równie szalonej
Nie mają. — Drzwi go nosiły,
Kędy chciał, na wszystkie strony
Myślą kierować mógł niemi.
Leciał... Nad nim księżyc, gwiazdy,
Pod nim ziemski krąg zamglony. —
A gdy dosyć miał już jazdy,
Drzwi spuściły się ku ziemi
I legły na niej z łoskotem.
Cisza... noc... w koło nikogo...
Mistrz Twardowski podniósł ramię —
Drzwi znowu pomknęły lotem
Tą samą powietrzną drogą,
I wkrótce w kościelnej bramie
Znów znalazły się z powrotem. —

Twardowski nazajutrz rano
Robotników tłum niemały
Ujrzał u potężnej skały,
Którą z miejsca ruszyć chciano:
Wprzężono dziesięć par wołów,
Ale wszelki trud był próżny,
Bo skale, ciężkiej jak ołów,
Żadna siła nie poradzi.
Twardowski, jako podróżny,
Zapytał ludzi o drogę —
— „Ta do Czerwieńska prowadzi!"
Rzekli chłopi w odpowiedzi.
— „Odstąpcie, ja wam pomogę!"
Krzyknął do onej gawiedzi,
Która nad ruszeniem głazu
Z mozołem takim się biedzi.
Gdy objął skałę w ramiona,
Ci w śmiech... ale on od razu
Dźwignął głaz w całym ogromie.
Wierzyła rzesza zdumiona,
Że dźwiga o własnej sile,
Tymczasem z jego rozkazu
Czart zań dźwigał niewidomie —
Dość, że przeniósł go o milę.

Inny znowu w Tykocinie
Twardowskiego dziw nie lada
Po dziś dzień w podaniu słynie:
W noc jedne za jego sprawą
Usłużnych czartów gromada
Wykopała staw olbrzymi.
Napracowali się krwawo,
Kopiąc wciąż i ryjąc w piasku
Pazurami krogulczymi,
Wiercąc długimi ogony
Przy błędnych ogników blasku,
Co służyły miast latarni.
A kiedy o pierwszym brzasku
Staw był wodą napuszczony,
Gwizdnął Mistrz i pierzchli Czarni...

ROZDZIAŁ IX.
NADLUDZKA WIEDZA.
Ani nadzwyczajne czary
I najszaleńsze pustoty,
Ani skarby i klejnoty,
Które bez liczby i miary
Leżały w jego komorze —
Ni z wież krakowskich deszcz złoty,
Ni Olkuskie srebrne żyły,
Otwarte dlań w każdej porze,
Mistrza nie zadowoliły.
Pełen pragnień i tęsknoty.
Wymyślał wciąż nowe dziwy
I fantazyje coraz nowe.
Czart posłuszny i cierpliwy
Nieraz aż skrobał się w głowę,
Lecz spełniał wszystkie wymysły.

W końca Twardowski z przesytu
Rzucił się do wiedzy ścisłej —
Piekła mu i w tem służyły:
Chciał poznać prawa wszechbytu,
Zbadać bieg świata zawiły,
Władnąć wszelkiemi żywioły;
Co dzień tedy na Krzemionki
Chadzał, jak gdyby do szkoły,
I całe noce do rana,
A czasem i całe dzionki
Trawił, słuchając szatana,
Który przed nim tajemnice
Wszelkich nauk odkrywa.
Ta pieczara dotąd znana
I na całą okolicę
Krakowa szeroko słynie,
A lud po dziś dzień nazywa
Tę na Krzemionkach jaskinię:
„Mistrza Twardowskiego Szkoła".
Wiedza niesłychana zgoła
Stała się jego udziałem:
Cala natura dokoła
Stanęła przed nim otworem,

Tak, iż w przyrodzeniu całem
Znał się z każdym żywym tworem
I z każdem chemicznem ciałem.
Wiedział przy tem jakie zioła
W jakiej pomogą chorobie,
I był przesławnym doktorem,
Lecz płacić nie kazał sobie.
Wiedział jakim idą torem
Gwiazdy po nieb firmamencie,
Znał się także na sposobie,
Jak z gwiazd czytać przyszłe rzeczy
Jeśli chciał — mógł na zaklęcie
Zmienić się w bądź jakie zwierzę,
Albo ludziom kształt człowieczy
Odjąć, dać im sierść czy pierze
I zakląć w zwierzęce ciało;
Rozumiał język zwierzęcy,
Mógł, gdy mu się spodobało,
Niewidzialnym cieniem zostać,
Lub, — co zdumiewa najwięcej:
Przybrać inną ludzką postać!
Wpadła wówczas na Podole
Tatarska Orda z Nogaju;

Palą i łupią po kraju,
Lud zagarniają w niewolę.
Nim pospolite ruszenie
Zeszło się, by ciągnąć w pole —
Szlachta podolska tymczasem
O życie swoje i mienie
Walczyła. — Właśnie pod lasem
Chorągwie polskich rycerzy
Stanęły w bojowym szyku,
Aby mordów i grabieży
Pomścić się na najezdniku.
Tam, przed nimi na równinie
Cały kosz tatarski leży.
Nagle oczy szlachty braci
Przedziwny widok uderzy:
Górą przez powietrze płynie
Człowiek — do ptaka z postaci
Podobien; poły żupana
Jakby skrzydła na przestrzeni
Biją — a tarcz jakaś szklana
Blaskiem ogromnym się mieni,
W obydwu rękach trzymana
Wprost pod słońce... Z tarczy onej
Słup gorejących promieni

Ukosem na ziemię pada
I szeroko rozstrzelony
Kotem ognistem się jarzy
I ordyńców żywcem pali.
W koszu popłoch. Na wsze strony
Rozbiegają się Tatarzy
I jasyru poniechali,
Umykając z wrzaskiem, wyciem;
A szklana tarcza z daleka
Żarem okropnym ich parzy
I na węgiel ich przypieka,
Tak, że nikt nie uszedł z życiem.
Twardowski po tej imprezie
Znikł w oczach z tarczą swą szklaną...
W polskiem wojsku nie widziano,
Gdzie lot żupana go wiezie.

ROZDZIAŁ X.
KUTERNOGA PISZE KSIĘGĘ.
Za latami lecą lata,
A czas płynie wciąż i ginie;
Siedem lat — jak strzelił z bata
Przeszło... Mistrz używał świata
I nie myśląc o terminie,
Do Rzymu nie jechał wcale.
Próżno dyabeł raz i drugi
Upominał się zuchwale,
Żądał do Rzymu podróży,
Wymawiał swoje usługi,
Wył, że nie chce czekać dłużej.
Twardowski zbywał go drwiną
I tak trwało to czas długi,
A czart, jak służył, tak służy,
Tylko z gorzko-kwaśną miną.
Pan Twardowski raz wieczorem
Szedł samotnie leśną drogą.

Mrok zapadał między borem,
Wkoło nie było nikogo.
Wicher gnał po niebie chmury
I w konarach zabłąkany
Szumiał po puszczy ponurej,
Zmiatał piasek z leśnej drogi,
Kręcił, wzbijał go w tumany.
Twardowski szedł zadumany,
Wcisnąwszy czapkę na uszy. —
Wtem podmuch jakiś złowrogi
Zerwał się — i lotnym piaskiem
Twardowskiemu w oczy prószy;
Stanął więc, kułakiem oczy
Przetarł i widzi ze strachem,
Jak szalejąca wichura
Zwały piasku lejkiem toczy
I w kółko hula nad wydmą. —
Zbałwaniona piasku chmura
Wzbija się słupem kurzawy
I przedzieżga w straszne widmo.
Okropna owa figura
Wpija w niego wzrok swój krwawy,
Nad sosen wierzchołki rośnie,
Roztacza skrzydła olbrzymie

Na kształt skrzydeł nietoperza
I ryk wydaje rozgłośnie:
— „Czy ty nie stawisz sic w Rzymie?!"
Twardowski w drwinki uderza,
Pokrywając żartem trwogę:
— „Jedź sam, ja teraz nie mogę...
Pozdrów ode mnie Papieża.
Chcesz? dam ci krzyżyk na drogę!"
Zgrzytnęła mara straszliwa,
Ogromną sosnę z korzeniem
Jednym zamachem wyrywa
I gruch Twardowskiego w nogę!...
Czarodziej pod uderzeniem
Runął z nogą zdruzgotaną
I zemdlał...
Nazajutrz rano
Klecha od świętej Barbary,
Co był Mistrza wiernym sługą,
Znalazł go, dźwignął na bary
I z trudem zawlókł do miasta.
Twardowski leki i czary
Sam prowadził, ale długo
Chorował i cierpiał srogo;

A że odtąd był kulawy,
Więc go zwano „kuternogą".
Dla rozrywki i zabawy
W przewlekłej onej chorobie
Księgę jął spisywać sobie,
A w niej zawarł swoje sprawy
Czarodziejskie swoje sztuki,
Wiedzę swą, cudowne leki
I gwiazdarstwo, iżby wnuki
Z księgi tej wielce ciekawej
Mogły w najpóźniejsze wieki
Zaczerpać wszelkiej nauki.
Kto zajdzie do Biblioteki
Jagiellońskiej, temu sławną
Księgę tę i dziś pokażą:
Ogromną, w deski oprawną,
Do pnia łańcuchem przykutą;
W księdze tej pokażą mu to,
O czem starzy ludzie gwarzą,
Ze na najważniejszej karcie,
Gdzie spisał zaklęcia same,
Łapa i pazury czarcie
Wypaliły czarną plamę.

ROZDZIAŁ XI.
CUDOWNE ODMŁODZENIE.
Słuchaj no — rzekł raz do Klechy
Mistrz Twardowski — „źle się dzieje;
Człowiek się jakoś starzeje:
Płuca-m dawniej miał jak miechy,
A teraz pod górę sapię
I wzrok mi czegoś nie służy,
I na tej koszlawej łapie
Kusztykanie już mnie nuży —
Dziad ze mnie!..."
— „Starość nie radość"
Z westchnieniem Klecha odrzecze.
A Mistrz: — „Gdybyś ty człowiecze
Uczynił wszystkiemu zadość,
Coć powiem..."
— „Każ Miłość Wasza,
Spełnię wszystko należycie!"

— „Widzisz Waść, to stoi flasza,
W niej płyn, którym się odmłodzę,
Albo marnie stracę życie.
Niechaj cię to nie przestrasza!
Co powiem, brzmieć będzie srodze,
Lecz z głowy mi włos nie spadnie,
Jeśli moje polecenia
Spełnisz wiernie i dokładnie..."
— „Spełnię". — „Czem chcesz nagrodzę,
Oto przepis odmłodzenia:
Zażyję dryakiew pewną,
Po której mnie letarg zmorzy
I będę leżał, jak drewno,
Do umarłego człowieka
Podobien... — Czy to cię trwoży?!
Waść mnie w kawałki posieka,
Potem flaszę tę otworzy,
Każdy kawałek namaści
Płynem i razem je złoży,
Jako pierwej były w ciele;
Jeno przykazuję Waści
Zrób to zręcznie i rozumnie!
Trumnę Waść miękko wyścielę
I ciało moje w tej trumnie

Na cmentarzu Waść pogrzebie
Na rok i cztery niedziele.
A skoro ten czas upłynie...
Pamiętaj! Zaklinam ciebie!
Pójdziesz z łopatą na cmentarz
I o północnej godzinie
Grób odkopiesz... Czy spamiętasz?
Czy uczynisz co do joty
Wszystko!?"
— „Przysięgam! uczynię!"
— „Zlituj się Klecho, mój złoty,
Gdybyś ty mnie w tej usłudze
Zawiódł — cóż ja biedny zrobię,
Kiedy się w trumnie obudzę
Żywcem pochowany w grobie?!
Klecha zrobił, jak pan kazał:
Pociął go, w cudownym płynie
Każdy kawałek umazał,
Zlepił ciało i pogrzebał;
A w umówionym terminie
Przed północą ruszył z gracką
Na cmentarz... Niby się nie bał
I z miną zawadyacką

Szedł sobie między mogiły,
Pogwizdując; lecz na głowie
Włosy dębem się jeżyły
1 po kościach szło mu mrowie.
Doszedł, zaświecił latarnię
I gdy północ biła — kopie,
Z wieka trumny ziemię zgarnie,
Odjął wieko i... w podziwie
Stanął: w grobie cudne chłopię
Uśmiecha się pieszczotliwie
I wyciąga doń rączęta...
To dzieciątko pulchne, hoże,
Ta twarzyczka uśmiechnięta
Coś mu dziwnie przypomina. —
Tak! Twardowski! Jako żywo!
Więc aż spłakał się z uciechy.
Prędko rosła ta dziecina
Pod jego pieczą troskliwą:
Z ogromnem zdumieniem Klechy
Chłopiec biegał już w dni parę,
W tydzień mówił doskonale,
A już po pierwszym kwartale
Miał zwyczajną ludzką miarę

I rozum wręcz niesłychany;
Meszek pokrył mu jagody...
Wąs wyrósł — ot, wykapany
Twardowski, jeno ze młody!...

ROZDZIAŁ XII.
CO SIĘ STAŁO KLESZE.
Czarodziej raz Klechę pyta:
— „Jakąż ja ci dam nagrodę?
Należy ci się sowita.
Boś mi wrócił lata młode;
Więc mów czego chcesz — i kwita!"
Lecz Klecha czapkę miętosi,
Chrząka i w głowę się skrobie:
— „Na myśli miałbym ta cosi,
Ale nie śmiem..."
Ca zapragniesz, wszystko zrobię."
— „Juści, toby mi się zdało,
Gdybym wiedział o sposobie
Jakim, iżby mi w kieszeni
Sama się lęgła gotówka!
Tegoby mi nie odjeni
— „Powiedz śmiało.

Lichwiarze ani złodzieje..."
— „Łebski jesteś, ani słówka" _
Pan Twardowski się zaśmieje.
— „Ino, bym na duszy szkody
Nie poniósł przez to jakowej,
Bo nie chcę takiej nagrody!"
Twardowskiemu zbladły lica
I rzekł: — „Do drogi krzyżowej
Pójdziesz Waść w pełni księżyca
I siędziesz u Bożej Męki,
Groszy z daty jednakowej
Miej dziewięć; z ręki do ręki
Przelicz je dziewięciokrotnie
Na głos, wyraźnemi słowy.
Lecz musisz liczyć odwrotnie,
Rozumiesz mnie? Od dziewięciu
Do jednego. One grosze
Potem w kieszeni się mnożą.
A ostrzegam cię i proszę
Nie zmyl! Bo w tem przedsięwzięciu
Rzecz to główna..."
— Mękę Bożą
Klecha u rozstajnej drogi
Naprzód już wyszukał snadnie

I czekał, kiedy wypadnie
Pełnia. — Żadnej nie czuł trwogi,
Gdy tam poszedł o północy
I z groszami siadł u krzyża:
Tam chyba czart nie ma mocy
Ani nawet się nie zbliża.
Tak myśląc, liczył groszaki,
A wymawiał każde słowo
Głośno, dobitnie, miarowo,
Za każdą dziewiątką znaki
Czynił obcasem po ziemi
I wszystko szło wyśmienicie.
Już kończył z ósmą dziewiątką,
Gdy za plecyma swojemi
Słyszy: „Cóż wy tak liczycie?"
Spojrzał i widzi dzieciątko
W jednej koszuli podartej...
Stoi, kiwa głową dużą,
Wytrzeszcza nań oczy rybie,
Co nie drgną, ani się zmrużą.
Zdrętwiał... Toć to nie są żarty,
Toli Złe na niego dybie.
— „Chcesz mieć więcej?! Niech ci służą!

Jeno rachuj, stary grzybie!"
I pierzchło z drwiącym chichotem...
Zmylił rachubę dziewiątek!
Wstał i do domu z powrotem
Przerażony pobiegł cwałem.
— „Szkoda, dobry był początek..."
Wzdychał jeszcze nieraz potem,
„Trzeba było sercem śmiałem
Przetrwać. Licho mnie urzekło!
Czemuż ja się obejrzałem?!
Złe, gdy w sprawę wda się piekło..."
Gdy się już nie darzy komu,
To we wszystkiem się nie darzy:
Klecha' raz w sąsiednim domu
U dwojga starych kramarzy
Wygadał się, że był świadkiem
Odmłodzenia. Wtedy starzy
Podmówili, by im płynu
Cudownego ulał z flaszki
I dryakwi wziął ukradkiem. —
Właśnie, gdy się brał do czynu
Wszedł Mistrz. — „Cóż to, kozi synu?!
Dam ja ci!... To nie baraszki!!"
Wziął księgę, pod nosem burczy

Okropne jakieś zaklęcie...
Zbladł, Klecha, trzęsie się, kurczy
I karleje wciąż po trochu,
Dwa łokcie, łokieć — w momencie
Mały był, jak ziarnko grochu...
U nóg Twardowskiego w prochu
Cicho jąka coś i bąka;
Całe ciało zokrąglało
I pokryła je obsłonka
W prążki, w centki, w dziwne znaki;
Obie nogi i ramiona
Wpadły w kałdun, szyja wkląka
W grzbiet — a nóżek mu ośmioro
Długich i cienkich, jak haki,
Wyrosło... Zmiana skończona:
Klecha postać miał pająka!
Żył Mistrz z tą biedną potworą,
Opiekując się nią tkliwie;
Klecha-pająk nitkę przędzie
I uwieszon na przędziwie
Panu towarzyszy wszędzie.

ROZDZIAŁ XIII.
GARNKI JEJMOŚCI.
Tymczasem Jejmość swe wiano
Strwoniła, nie wiedząc kiedy;
Dom na Kleparzu sprzedano,
A ona jęła się z biedy
Przekupiarskiego rzemiosła.
W rynku — z gliny domek niski
Ulepiwszy, tam się wniosła
I u drzwi chatki glinianej
Przedawała rynki, miski,
Garnki, garnuszki i dzbany.
Twardowski nie widział żony
Lat co najmniej ze dwadzieścia.
Teraz, gdy był odmłodzony,
W starej zalotność niewieścia
Budzi się, kiedy raz męża
Spotkała; piękny młodzieniec

Oczarował serce baby.
Jejmość dowcip swój wytęża,
By dawno zwiędłe powaby
Wskrzesić: przecudny rumieniec
Na twarzy maluje szminką,
Wprawia zęby, trefi włosy,
Lub raczej... trefi perukę,
Sznuruje się nakształt osy
I z najsłodszą w świecie minką,
Zbrojna w mizdrzenia się sztukę,
Przychodzi jednego rana
Pukać do drzwi czarodzieja
Misternie wyfiokowana.
Lecz zawiodła ją nadzieja,
Choć umizgała się mile,
Chcąc by przyjął ją za żonę.
Mistrz Twardowski krotochwile
Jął z niej stroić niestworzone:
Mruknął coś — i nagle krzesło
Niezmiernie ciężkie, dębowe
Z babą w górę się uniesło..
Ze strachu straciła mowę,
Nie przymila się, nie wdzięczy,

Zbladła pod szminką jak ściana,
Co sił trzyma się poręczy;
Nad głową, jak ptak, peruka
W górę mknie roztrzepotana.
Jejmość wrzeszczy, klnie i fuka.
Mąż od śmiechu zrywa boki. —
Krzesło schodzi na podłogę,
Kręci się w kółko i stuka,
Dreptając z nogi na nogę;
W pląs coraz szybszy uderza,
Wyprawia susy i skoki
Przez całą długość komnaty
I ku drzwiom otwartym zmierza.
Twardowska, w trwodze o gnaty,
Dzierży się mocno krawędzi —
Nie trwało i pół pacierza:
Krzesło z nią ze schodów pędzi,
Wreszcie stanęło pod bramą,
Bez najmniejszej dla niej szkody,
I na górę wraca samo,
Przeskakując po trzy schody.
Odtąd ilekroć przez rynek
Przechodził, to dobrodzika

Z nad garnków, misek, rynek
Jak zając stawała słupka;
Krzyczy, palcami wytyka,
Jako prawdziwa przekupka,
Przezywając szpetnie w gniewie:
„A ty taki! Ty owaki!"
Wkoło gapiów stoi kupka...
Co z nią począć, sam już nie wie,
Tak mu data się we znaki.
Lecz się pomścił w krótkim czasie.
Strojno, dworno, w dzień targowy.
Jedzie Twardowski przez Kraków
W pozłocistej swej kolasie,
Zaprzężonej w sześć rumaków
Z czuby strusimi u głowy.
Sam w sobolach i atłasie,
Z szablą skrzącą od klejnotów,
Siedzi w złotolitym pasie,
Otoczony dworzan tłumem.
Tu hajduki, tam pajuki,
Każdy na skinienie gotów,
Pędzą z gwarem, trzaskiem, szumem,
Z pompą świetną i paradą

Ku podziwów! gawiedzi,
I na środek Rynku jadą,
Gdzie Jejmość z garnkami siedzi.
Czegóż nie dokażą czary?!
Garnki, rynki, jakby żywe
Ruszyły się, stają w pary...
Dzban olbrzymi, co pokrywę
Miał na bakier, pierwszy w tany
Poskoczył z ogromną miską,
A w ślad za nim inne dzbany,
Rynki, miski i donice...
To gliniane weselisko
Hula, skacze jak szalone,
Tn po same Sukiennice,
Tam po Szarą kamienicę
Zatacza swoje kolisko
W jedną stronę, w drugą stronę.
Glina z gliną tańczy, pląsa,
Potrącają się i tłuką,
Gruchocą się garnki, rynki...
Twardowski pokręca wąsa
Zadowolon swoją sztuką,
Krzyczą hajducy, węgrzynki,

Tłum gawiedzi się natrząsa,
Zaśmiewają się przekupki,
A Jejmość od gniewu wściekła
Wargi w niemej złości kąsa.
Wkońcu czerepy, skorupki
Zostawiła i — uciekła!

ROZDZIAŁ XIV.
DUCH KRÓLOWEJ BARBARY.
Mała mieścina Wągrowiec,
To zapadły świata kątek;
Ale do dziś dnia wędrowiec
Ciekawy dawnych pamiątek,
Moje tam widzieć n fary
Rozbite, stare zwierciadło,
Z którem Twardowski swe czary
Odprawiał. W tej szybie szklanej
Jednemu cudne widziadło,
Drugiemu straszne poczwary
Ukazywał lub szatany;
Do kogoś ze szkła się śmieje
Łeb od ciała odrąbany,
Kto inny w onym krysztale
Widzi swoje przyszłe dzieje,

Lecz i takich było wielu,
Co nic nie dojrzeli wcale.
Zygmunt August na Wawelu
Kirem obite miał ściany,
Żył odludnie — jakby w grobie
Za życia już pochowany.
Raziły go ludzkie twarze,
Tak pogrążył się w żałobie
Po małżonce swej Barbarze.
Bo też świat miłości równej,
Tak serdecznej, tak oddanej
Nie zna — jak była w tej parze
Króla i Radziwiłłówny.
— Gruchnęła między dworzany
Wieść, że jeśli Król Jegomość
Zechce, to mu ktoś pokaże
Nieboszczki Królowej ducha.
Zadrżał na onę wiadomość,
Twarz mu blada ogniem bucha,
W oczach błysnęła nadzieja,
Że ujrzy zmarłe kochanie;
Szepnął: „Tego czarodzieja
Wołać, niech przed Nami stanie!"

W mig po Twardowskiego bieży
Pazik z królewskiemi słowy.
Mistrz ledwie swym uszom wierzy,
Lecz służyć Panu gotowy,
Za paziem pospiesza w tropy,
Szli do komnaty zamkowej,
Zwanej „Salą Kurzej Stopy";
Gmach ten przedziwnej budowy,
Sypialnią zmarłej Królowej
Bywał. Na ściany i stropy
Kazał Król czarne opony
Porozwieszać. Tn zamknięty
Płakał ukochanej żony
I pamięć jej czcił — jak świętej.
Król Zygmunt siedział przy stole:
Był to mąż pańskiej urody,
Choć smutku bladość na czole
I zapadłe miał jagody,
Znać było, że jeszcze młody;
Tylko zgryzoty i bole
Pochyliły go przedwcześnie
I do pięknej czarnej brody
Dorzuciły srebrnej przędzy.

Nieruchomy, jakby we śnie,
Oczyma tonął w obrazie
Zmarłej. — Mistrz ostał pomiędzy
Paziami — u drzwi na razie,
A i król ocknie się w zadumie...
Ocknął się — a Mistrz co prędzej
Ugiął przed Panem kolano,
Król skinął — odeszli pazie,
On zaś rzekł: „To Waszmość umie,
Jak mi o tem powiadano,
Ukazywać zmarłych duchy?"
— „Umiem, Miłościwy Panie".
— „To pokaż..." — Z twarzą pobladłą
Urwał rozpoczęte zdanie
I zamilkł, a w ciszy głuchej
Z oczu kilka łez mu spadło.
Twardowski rozpoczął czary:
Przed królem stawił zwierciadło,
Zapalił ziół pęczek suchy,
Poszły z nich dymy i pary,
Aż wszystko na szkle osiadło;
Wtem jął dziwne czynić ruchy,
Z wolna, do taktu i miary.

Mgła na szybie się rozpływa,
W zwierciadła głębi przeźroczej
Ducha Królowej Barbary
Widać: stoi jakby żywa,
Uśmiecha się, cudne oczy
Utkwiła żałośnie w Królu...
Na widok tej lubej mary
Zygmunt z krzykiem się porywa,
Pragnie objąć zwid uroczy,
W głos płacze z tęsknoty, z bólu,
Zwierciadło do ust przyciska...
Zjawa znika... Król się zatoczy,
Upada z jękiem i mdleje...
Wtem i tafla szklana pryska...
Takie są zwierciadła dzieje.

ROZDZIAŁ XV.
PIEKIELNA JAZDA.
O terminie i o Rzymie
Twardowskiemu się nie śniło,
Z czarta drwił — i dobrze było!
Aż doń raz wieczorem w zimie
Przyszedł maleńki człowieczek
Z twarzą starą i opiła,
i dziesięć ogromnych beczek
Przewybornego węgrzyna
Dawał, jeżeli pojedzie
Do chorego jako lekarz.
I ręce składał człeczyna:
— „Poratuj bliźniego w biedzie!
Pojedziesz Waszmość? Przyrzekasz?!"
Twardowski zwlekał po trochu,
Ale tamten beczki wina
Sam stoczył do jego lochu

I znów błaga i zaklina:
— „Jedźmy, droga niedaleka,
Zaraz dzisiaj się wybierzem..."
— „Gdzież to jest?" — „Pod Sando-
mierzem,
Lecz koników taka para
Pod bramą z saniami czeka,
Że polecimy z kopyta..."
Podał lisiurę z kołnierzem
I śmiała mu się twarz stara,
Zmarszczkami gęsto pokryta.
— Wsiedli, karzeł chwycił wodze...
Sanna była jak po stole.
Pędzą, mkną, mijają w drodze
Wieś nie wieś, pole nie pole.
Istne smoki dwa bachmaty —
Kare, jakby je kto w smole
Wypławił — z wichrami rwały,
A karzeł w czapce rogatej
Jeszcze biczem śmigał na nie,
Krzywe zęby mu się śmiały
I wzrok łyskał zezowaty.
— „A co? Jedziem, Jaśnie Panie?!"
W mrokach świat od śniegu biały

Miga się tylko, a sanie
Na złamanie karku lecą;
Koniom z nozdrzów ogień parska
Ślepia, jak węgle im świecą.
Twardowskiemu podejrzanie
Pachniała jazda zbyt dziarska
I woźnica nazbyt żwawy...
Myślał od czasu do czasu:
— „Może to dyabelskie sprawy?"
Lecz milczał.
Jadą a jadą,
Aż jak wiatr wpadli do łasa,
Z drzew spłoszone kruków stado
Zrywa się z głośnem krakaniem,
Mistrz wśród wrzasku i hałasu
Zrozumiał, że kraczą: „Zdrada!"
— „W karczmie na chwilę przystaniem,
Koniom potrzeba popasu..."
Piskliwie karzeł zagada
Z dziwnym uśmiechem na twarzy.
Poprzez pnie światło skądś pada,
Dojeżdżają — karczma niska
Oknami krwawo się jarzy
I blaskiem po śniegu ciska.

Twardowski ze san wysiada,
Wtem na dachu kruków stada
Drą się znowu, co niemiara,
Kracząc: „Wracaj! Wracaj! Zdrada!"
Inne wrzeszczą: „Kraków! Kraków!"
Obejrzał się — lecz... o dziwo!
Sań, woźnicy, ni rumaków
Nigdzie dokoła nie było...
Zrozumiał jazdę straszliwą:
Zdradą, a może siłą
Chciał go Zły porwać do Rzymu!
Czemuż bez śladu, bez echa
Zniknął gdzieś tak na kształt dymu?
Mistrz Twardowski się uśmiecha
I do karczmy prosto zmierza.
Gdy mu coś bzyknęło w uchu:
Był to pająk jego, Klecha,
Więc półgłosem go uśmierza:
— „Cicho, nie bzycz, stary druhu!"
I nie dbając na przestrogę
Wszedł...
Wśród zgiełku i zaduchu
Tańczą. Jakiegoś żołnierza

Wypytał zręcznie o drogę
— „Ćwierć mili od Sandomierza."
— „A któraż teraz godzina?"
— „Ósma..." Uszom nie dowierza:
Wyjeżdżał, było po szóstej!
Kazał sobie podać wina,
Podjadł baraniny tłustej,
A potem powolnił pasa...
Rozgląda się — wtem... swą żonę
Spostrzegł, jak z szewczykiem hasa
I oczy przetarł zdumione.

(A. MICKIEWICZ).
ROZDZIAŁ XVI.
PANI TWARDOWSKA.
Jedzą, piją, lulki palą,
Tańce, hulanka, swawola;
Ledwie karczmy nie rozwala,
Cha cha, chi chi, hejże hola!
Twardowski siadł w końcu stoła,
Podparł się w boki jak basza:
— „Hulaj dusza! hulaj!" - woła,
Śmieszy, tumani, przestrasza.
Żołnierzowi, co grał zucha,
Wszystkich łaje i potrąca,
Świsnął szablą koło ucha,
Już z żołnierza masz zająca.
Na patrona z trybunału,
Co milczkiem wypróżniał rondel,
Zadzwonił kieską pomału,
Z patrona zrobił się kondeL
Szewcu w nos wyciął trzy szczutki,


Do łba przymknął trzy rureczki,
Cmoknął: cmok! i gdańskiej wódki
Wytoczył ze łba pół beczki.
Wtem gdy wódkę pił z kielicha,
Kielich zaświstał, zazgrzytał;
Patrzy na dno: „Co u licha?
Po coś ta kumie zawitał?!"
Dyablik to był w wódce na dnie,
Istny Niemiec, sztuczka kusa,
Skłonił się gościom układnie,
Zdjął kapelusz i dat susa.
Z kielicha aż na podłogę
Pada, rośnie na dwa łokcie,
Nos jak haczyk, kurzą nogę
I krogulcze ma paznokcie.
— „A Twardowski?... Witam bracie!"
To mówiąc bieży obcesem
— „Cóż to, czyliż mię nie znacie?
Jestem Mefistofelesem.
Wszak ze mną-ś na Łysej Górze
Robił o duszę zapisy;
Cyrograf na byczej skórze
Podpisałeś ty, i bisy;

Miały słuchać twego rymu,
A ty, jak lada ubiega,
Miałeś pojechać do Rzymu,
By cię tam porwać jak swego.
Już i siedem lat uciekło,
Cyrograf nadal nie służy;
Ty czarami dręcząc piekło
Ani myślisz o podróży.
Ale zemsta, choć leniwa,
Nagnała cię w nasze sieci:
Ta karczma Rzym się nazywa —
Kładę areszt na Waszeci!"
Twardowski ku drzwiom się kwapił
Na takie dictum acerbum,
Dyabeł za kontusz ułapił:
— „A gdzie jest nobile verbum?"
Co tu począć, kusa rada,
Przyjdzie już nałożyć głową...
Twardowski na koncept wpada
I zadaje trudność nową:
— „Patrz w kontrakt Mefistofilu,
Tam warunki takie stoją:
Po latach tylu a tylu,

Gdy przyjdziesz brać duszę moją,
Będę miał prawo trzy razy
Zaprządz ciebie do roboty,
A ty najtwardsze rozkazy
Musisz spełnić co do joty.
Patrz oto jest karczmy godło,
Koń malowany na płótnie;
Ja chcę mu wskoczyć na siodło,
A koń niech z kopyta utnie.
Skręć mi przytem biczyk z piasku,
Żebym miał czem konia chłostać,
I wymuruj gmach w tym lasku.
Bym miał gdzie na popas zostać.
Gmach będzie z ziarnek orzecha,
Wysoki pod szczyt Krępaku,
Z bród żydowskich ma być strzecha
Pobita nasieniem z maku.
Patrz oto na miarę ćwieczek,
Cal gruby, długi trzy cale,
W każde z makowych ziareczek
Wbij mi takie trzy bretnale".
Mefistofil duchem skoczy,
Konia czyści, karmi, poi,

Potem bicz z piasku utoczy
I już w gotowości stoi.
Twardowski dosiadł biegusa,
Próbuje podskoków, zwrotów,
Stępa, galopuje, kłusa,
Patrzy — aż i gmach już gotów.
— „No wygrałeś panie bisie,
Lecz druga rzecz nieskończona,
Trzeba skąpać się w tej misie,
A to jest woda święcona."
Dyabeł kurczy się i krztusi,
Aż zimny pot na nim bije:
Lecz pan każe, sługa musi,
Skąpał się biedak po szyję.
Wyleciał potem jak z procy,
Otrząsł się, dbrum! parsknął raźnie.
— „Teraz jużeś w naszej mocy,
Najgorętszą-m odbył łaźnię."
— „Jeszcze jedno, będzie kwita,
Zaraz pęknie moc czartowska;
Patrzaj oto jest kobieta,
Moja żoneczka Twardowska.
Ja na rok n Belzebuba
Przyjmę za ciebie mieszkanie,

Niech przez ten rok moja Iuba
Z tobą, jak z mężem zostanie.
Przysiąż jej miłość, szacunek
I posłuszeństwo bez granic;
Złamiesz choć jeden warunek —
Już cała ugoda za nic."
Dyabeł do niego pół ucha,
Pół oka zwrócił do samki.
Niby patrzy, niby słucha,
Tymczasem już blisko klamki.
Gdy mu Twardowski dokucza,
Od drzwi, od okien odpycha,
Czmychnąwszy dziurką od klucza,
Dotąd jak czmycha tak czmycha.

ROZDZIAŁ XVII.
CO INNI POWIADAJĄ.
Snać jest nad Niemnem wieść taka,
Że przed Twardowskiego żoną
Sam nawet bies dat drapaka;
I tak wielkiemu Poecie
W rodzinnych stronach mówiono,
Który najpiękniejszą w świecie
Napisał o tem Balladę.
Ale prawdziwsza jest pono
Stara powieść z pod Krakowa,
Którą także tutaj kładę.
Mówi tedy powieść owa,
Że skoro się czart po uszy
Wykąpał w święconej wodzie,
Nic do Twardowskiego duszy
Nie stało mu na przeszkodzie,

Bo wygrał wszystkie zakłady.
Twardowski widzi, że bieda:
Godzina śmierci już bliska,
Dyabeł się sztuczką zbyć nie da,
Coraz nań srożej naciska...
Uciekł tedy do alkierza,
Gdzie stała w kącie kołyska
Małej karczmarzów dzieciny
I myśl go zbawcza uderza,
Iż dziś właśnie były chrzciny,
Przeto do tego dziecięcia
Przystępu nie ma dziś piekło.
Porwał niemowlę w objęcia,
Aby czarta złość zaciekłą
Ubezwładnić, choć na chwilę. —
Bies ua cztery nogi kuty
Wrzasnął: „Gdzież verbum nobile?!"
Twardowski pobladł, jak struty
Stoi, myśli coś i szepce,
Ale nie wszczyna dysputy
I dziecko składa w kolebce:
— „Ha, bierz mnie dyable... i kwita!"
Dyabłu iskra z oczu strzeli,
Jedną łapą u gardzieli,

Drugą za głowę go chwyta
I... kominem wylecieli. —
Hen w dole, ziemia się bieli;
Oni lecą czarną nocą,
Szlachcicowi koło uszu
Pęd szalony wichrem śwista
I wyloty się trzepocą...
Zbył wszelkiego animuszu.
Boć to zguba oczywista.
Lecą, lecą w mroczne daie,
Chyba gdzieś na koniec świata,
Bies w głuchym wściekłości szale
Skrzydłami wichry zamiata...
Aż tu z ziemi niespodzianie
Jakiś cudny dźwięk wylata
W te przestwory, w te otchłanie...
Coś jak śpiew, coś jakby łkanie:
A to na Marjackiej wieży
W Krakowie grają hejnały.
Myśl grzesznika nagłe bieży
W owe dawne dobre lata,
Gdy z niego żaczek był mały
A w żaczku dusza skrzydlata.
Te trąby, co tam zagrały,

Tyle w nim budzą wspominek!
Widzi kościół, Sukiennice
I krakowski śliczny rynek...
Tam niegdyś rymy „Godzinek"
Składał i Bogarodzicę
Wielbił, opiewając święcie
Jej chwalebną tajemnicę,
Niepokalane Poczęcie.
A teraz?!... Czart jego duszę
Wlecze w piekielne podwoje
Na wiekuiste katusze
I łkając zaśpiewał w skrusze
Pieśń: „Zacznijcie wargi moje..."

blank
ROZDZIAŁ XVIII.
NA TARCZY KSIĘŻYCA.
Co to?... Przystanęli w locie...?
Gdzie czart? Zniknął? Już go nie
Co to za kola, w pozłocie
Blasków swych promieniejąca?
Pod nogami ją obiema
Poczuwszy — do niej się tuli...
Lekki wietrzyk mgły roztrąca,
Co po tej niezmiernej kuli
Błąkały się w złotobladej
Światłości — a tam w przestrzeni
Dookoła gwiazd miriady
Mrugają rzęsą z promieni.
Twardowski, choć nie wie jeszcze
Gdzie jest? co to znaczyć może?
Ale zrozumiał to jedno,
Że straszne dyabelskie kleszcze

Wypuściły duszę biedną.
Ukląkł — i w niebios przestworze
Wyciągnął drżące ramiona
I wołał: „Chwała Ci Boże!
Matko! bądź błogosławiona".
Tak Bogu oddawał chwałę
I bił się w piersi w pokorze
I płakał jak dziecko małe.
Kiedy tak łzami zalany,
W modlitwie żarliwej klęczy,
Nagle jakiś blask różany
Olśnił go... Widzi anioła,
Co skrzydła o barwach tęczy
Rozpiąwszy, zlatuje z góry
I wśród gwiazd ogromne koła
Zatacza lotnemi pióry,
Zleciał i rzekł mu te słowa:
— „Nad gwiazdami tronująca
Anielska nasza Królowa
Wyrwała cię z szpon szatana
I tu, na tarczy miesiąca
Osadza cię, ubłagana
Twą pieśnią, skruchą i wiarą.

Kto Jej ufa — nie zaginie!
— Grzeszyłeś nadludzką miarą
I długo trwałeś w swej winie,
Przeto z Bożego wyroku
Masz tutaj, póki czas płynie,
Kajać się do końca świata
Z żalem w sercu, ze łzą w oku,
Aż w Ostatecznej Godzinie
Na dolinie Jozafata
Grzechy twoje Sędzia zmaże".
To rzekłszy, anioł odlata.
Odtąd na wieków zegarze
Lata mijają i lata
A Twardowski z klechą w parze
Siedzi na tarczy księżyca,
Kając się rzewną pokutą.
Zrazu chciał mu ludzkie lica
I ludzką przywrócić postać,
Ale dotąd jeszcze mu to
Nie udało się — i klecha
Musiał już pająkiem zostać.
Lecz i tak dla pokutnika
Niemała z niego pociecha:

Pająk mu na dłoni siada,
A pan przed sługą odmyka
Serce swoje, wypowiada
Wspomnienia, smutki, tęsknoty;
Ma w nim druha i sąsiada
Na księżyca tarczy złotej.
Czasem na cieniuchnej nici
Pająk spuszcza się na ziemię,
Tu, tam wiadomość pochwyci
I po nitce pajęczyny
Wraca — i tęsknoty brzemię
Tem swojemu panu słodzi,
Ze mu przynosi nowiny.
Lecz w tych czasach rzadko schodzi,
Bo na świecie coraz gorzej,
Kłamstwo, Pycha, Gwałt się sroży
I urąga Woli Bożej.
24 IX. 1904.

SPIS RZECZY.
Rozdział I. W ojcowskim dworku.....7
„ II. Przybycie do Krakowa.....11
III. Dzieje ubogiego żaka.....15
„ IV. Zgon Mistrza Marcina.....19
„ V. Małżeństwo z Netą......23
„ VI. Cyrograf dyabelską......27
Vii. Skarb olkuski i kogut.....32
„ VIII. Różne czary i dziwy......36
„ IX. Nadludzka wiedza......40
n X. Kuternoga pisze księgę.....45
„ Xl. Cudowne odmłodzenie.....49
„ XII. Co się stało klesze......54
„ XIII. Garnki Jejmości.......59
XIV. Duch królowej Barbary.....65
XV. Piekielna jazda. .........70
XVI. Pani Twardowska.......75
„ XVII. Co inni powiadają......81
„ XVIII. Na tarczy księżyca .....85
Objaśnienia dla młodocianych czytelników .... 89