sobota, 26 października 2013

Tajemnica mostu.

                                                                                             Andrzej Maleszka      
... fragment książki  z cyklu Magiczne drzewo ...
..........
- Ratunku!
- Słyszeliście? - Co?
- Ktoś wołał ratunku.
- Niemożliwe.
- Ratunkuuu!
- Naprawdę ktoś woła!
        Rodzice popędzili do korytarza. Tośka, Filip i Wiki pognali za nimi. Nawet Kuki zostawił stanowisko obserwacyjne na balkonie i ruszył za rodzeństwem. Stanęli przy drzwiach i znów usłyszeli:
- Ratunku!
- Idziemy sprawdzić! Filip chwycił klamkę.
- Stój! - zatrzymał go tato. - Pójdę z mamą. Wy zostańcie.- Dlaczego nie możemy iść z wami!?
- Bo to jest niebezpieczne.
        Tato ostrożnie otworzył drzwi. Mroźny wiatr wdarł się do korytarza. Na schodach kłębiły się chmury, które wpływały przez rozbite okna. Gdy rodzice weszli na stopnie, dom zakołysał się. Potoczyła się jakaś puszka. Wpadła w dziurę w ścianie i poleciała w stronę ziemi. Ziemi odległej o wiele tysięcy metrów.
        Kuki zamknął oczy, żeby nie widzieć tej strasznej przepaści.
        Ich dom, wyrwany z ulicy magicznym rozkazem, uniósł się ponad chmury Gnany wiatrem i tajemną energią leciał wciąż na południe. A oni nie mogli go zatrzymać. Czerwone krzesło zostało na ziemi, więc utracili źródło mocy.
        Kiedy czar wyrzucił dom w powietrze, część ścian popękała. Wichura oderwała od muru bilbord z reklamą żelków Żu, który huśtał się na przewodzie jak wisielec, trzeszcząc upiornie.
        Lecący dom mógł się rozpaść w każdej chwili! Próbowali dzwonić po pomoc, ale telefony na tej wysokości nie działały. Rzucali listy z błaganiem o ratunek, ale wiatr darł je na strzępy. Byli bez szans. Po prostu nie było już żadnej nadziei.
        Rodzice sprawdzili, czy lecą z nimi jacyś sąsiedzi, ale mieszkania były puste. Widocznie wszyscy zdążyli uciec, kiedy dom startował w podniebną podróż. Albo wypadli przez okna. W lecącym budynku byli beznadziejnie samotni. Przynajmniej tak im się do teraz zdawało.
        Znów rozległo się wołanie:
- Ratunku!
        Krzyk dobiegał z dołu. Był to głos jakiejś dziewczyny. Filip wychylił się zza drzwi i nadsłuchiwał.
- Ona woła z parteru - szepnął. - A rodzice poszli na strych!
        Spojrzał na Tośkę.
- Sprawdzimy to?
- Chodź...
        Filip i Tośka wyszli ostrożnie na klatkę schodową. Kuki i Wiki ruszyli za nimi.
- Wy zostajecie! - zawołał Filip.
- Ja idę - powiedział stanowczo Kuki.
- Ja też! - zawołała Wiki. - Jestem najstarsza!
        Była to prawda. Choć Wiki miała osiem lat, to jeszcze niedawno była zupełnie dorosła. Bo Wiki była zaczarowaną dziewczynką.
        Zeszli ostrożnie po połamanych schodach. Przez dziury w ścianach wpełzały chmury które otoczyły ich jak wilgotne macki ośmiornicy. Przestali cokolwiek widzieć.
        Znów rozległ się krzyk:
- Na pomoc...
- Ona woła z mieszkania Podlaków... - szepnęła Tosia. - To na pewno Melania!
- No nie - jęknął Filip. - Dlaczego akurat ta głupia Wiewióra musi z nami lecieć?...
        Melania Podlak, zwana Wiewiórą, była córką sąsiadów. Miała dwanaście lat i włosy rude jak
ogon wiewiórki. W szkole nikt jej nie lubił, choć właściwie nie wiadomo czemu. Najbardziej nienawidził jej Filip.
        Tosia popchnęła drzwi do mieszkania Podlaków. Uchyliły się na kilka centymetrów Dalej coś je blokowało. Filip rozpędził się i uderzył w drzwi ramieniem. Odskoczyły gwałtownie i Filip wpadł do wnętrza.
- Uważaj!
W mieszkaniu brakowało kawałka podłogi. Pewnie odpadła, gdy dom odlatywał. Przez wielką dziurę wdzierał się wiatr i widać było odległą ziemię. Filip odczołgał się w głąb pokoju. Pozostali ostrożnie weszli do środka.
- Hej! Jest tu ktoś? - zawołała Tosia.
- Na pomoc!
        Głos dobiegał z łazienki. Pobiegli tam. Na podłodze leżała wanna przewrócona do góry nogami. Właśnie spod niej dochodziły pojękiwania.
        W czwórkę z trudem unieśli ciężką wannę. Pokazała się chuda ręka, a potem ruda głowa i cała reszta owinięta ręcznikiem. Była to niewątpliwie Melania Podlak.
- Wiewióra, wyłaź! - krzyknął Filip. - Szybko! Bo nie utrzymamy tej wanny!
        Melania wypełzła w ostatniej chwili, bo wanna wyślizgnęła się Kukiemu z rąk i z hukiem grzmotnęła o kafelki. Melania rozejrzała się nieprzytomnie, ale zobaczyła niewiele. Była krótkowidzem, a nie miała założonych szkieł kontaktowych.
- Tosia, co się dzieje? - wyszeptała. - Kąpałam się i nagle dom zaczął się kołysać. Wanna się na mnie przewróciła... Siedzę pod nią cały dzień! Gdzie jest moja mama?
- Twoja mama chyba z nami nie leci.
- Jak to... leci? - spytała zdumiona Melania. Tosia zerknęła na nią niepewnie. Zastanawiała
się, jak delikatnie wytłumaczyć sytuację. Uprzedził ją Filip. Nie był delikatny.
- Po prostu. Dom wywaliło w powietrze i lecimy nie wiadomo gdzie. Nie możemy wylądować, więc umrzemy z głodu. Chyba że wcześniej dom się rozleci. Wtedy spadniemy i zostanie z nas miazga. Ale to właściwie na jedno wychodzi - zakończył niezbyt optymistycznie.
        Melania patrzyła na niego oszołomiona, potem zerwała się i popędziła do okna.
- Uważaj! - krzyknęli.
        Za późno. Krótkowzroczna Melania nie dostrzegła dziury w podłodze. Potknęła się i wpadła do dziesięciokilometrowej przepaści.
        Melania często miała pecha.
        Przerażone dzieci podbiegły do dziury. Były pewne, że zobaczą Melanię spadającą między chmurami, ale nigdzie nie było jej widać. Nagle usłyszeli krzyk:
- Na pomoc! Wychylili się mocniej.
        Pod lecącym domem wisiał wielki bilbord reklamujący żelki Żu. Huśtał się na przewodzie elektrycznym, dziesięć metrów pod budynkiem. Ten bilbord zawsze ich wkurzał, a modelkę na plakacie nazywali Żygożelką. Ale teraz ta debilna reklama uratowała Melanii życie. Bo Wiewióra złapała się ramy bilbordu. Kołysała się pod domem jak wahadło upiornego zegara. Krzyczała rozpaczliwie.
- Ona zaraz zleci! - zawołała przerażona Tosia. - Kuki! Zawołaj rodziców! Szybko!
Kuki i Wiki popędzili na strych. Filip wychylił się za krawędź otworu.
- Idę po nią!
- Spadniesz! - krzyknęła Tośka.
         Nie było czasu na dyskusje. Filip złapał przewód, na którym wisiał bilbord. Wyskoczył i zsunął się dziesięć metrów. Wylądował obok Melanii.
- Wiewióra! - zawołał, przekrzykując wichurę.
         Melania obróciła się. Spojrzała na Filipa rozszerzonymi ze strachu oczami, a potem przytuliła się do niego z całych sił. Obejmowała go kurczowo, jak mały dzieciak. Jej włosy łaskotały Filipa w policzek.
         Chłopak spojrzał w dół. Między chmurami było widać ziemię tak straszliwie odległą, że spadanie trwałoby chyba pół godziny. A na końcu i tak zostałaby z nich miazga.
- Melania, musisz się wspiąć po tym przewodzie! Ja będę ci pomagał! Idź.
- Spadnę!
- Nie bój się. Będę cię asekurować!
         Ale Melania objęła go i nie chciała się ruszyć.
- Melania, idź, bo oboje zginiemy. Proszę cię!
         Melania puściła Filipa i zaczęła się wspinać. Na szczęście okazało się, że ma mocne ręce. Wspinała się całkiem szybko. Ale przewód był śliski, więc w połowie drogi zatrzymała się, a potem zaczęła się zsuwać. Filip chwycił ją za ramię.
- Trzymaj się, Melania! Już blisko!
         Znów zaczęli się mozolnie wspinać. Wył wiatr, było upiornie zimno, a z bilbordu uśmiechała się idiotka reklamująca żelki Żu. Filip pomyślał, że już nigdy nie zje tych przeklętych żelków.
         Dotarli wreszcie do dziury w podłodze.
- Jeszcze metr!... - wołała Tosia. Podała Filipowi rękę, ale ten krzyknął.
- Wciągnij Melanię!
         Tośka złapała dłoń Melanii i pomogła jej wejść.
Filip ostatkiem sił wspiął się do otworu i wczołgał do pokoju. Kompletnie wykończony oparł się o ścianę i ciężko oddychał.
         Melania podeszła do Filipa. Patrzyła na niego długo. W końcu wyszeptała:
- Dzięki, Filip.
         A potem zemdlała.
... więcej dowiesz się tylko z książki ...

sobota, 19 października 2013

Dziadek i niedźwiadek

                                                              fragment książki
Dziadek...
...
-  Chodźmy, aniołku - zaproponował dziadek. - Chciałbym ci kogoś przedstawić.
      -  Dobrze - zgodziła się Natalka, acz nie bez żalu, miała bowiem ochotę poprzyglądać się jeszcze małpim wygłupom. Minęli małpiarnię, zakątek z pluskającymi się beztrosko pingwinami i stanęli przed rozległym zadrzewionym wybiegiem.
      - „Niedźwiedź brunatny syryjski. Ursus arctos Syriacus" - Dziewczynka znów odczytała tabliczkę. - Gdzie on jest?
      - Tam, wygrzewa się w słońcu. - Dziadek wskazał sterczące pośród traw futrzane brzuszysko.
      - Wygląda dokładnie jak ten pluszowy miś, którego dałeś mi na urodziny! - ucieszyła się dziewczynka.
      Na dźwięk ich głosów wielki niedźwiedź przeciągnął się i ziewnął, prezentując dwa rzędy potężnych kłów oraz różowy jęzor.
      - Ale jest chyba ze sto razy większy... - szepnęła z przejęciem Natalka.
      Kosmaty zwierz spojrzał na ludzi stojących przed wybiegiem, potrząsnął łbem, jakby nie dowierzał własnym oczom, po czym przyczłapał do otaczającej wybieg fosy i wyciągnął pysk w stronę gości.
      - Grrrrr! - zamruczał przyjaźnie.
      - Witaj, stary druhu! - zawołał dziadek, a jego oczy zabłysły radosnym blaskiem. - To Wojtek, mój przyjaciel - wyjaśnił wnuczce.
      -  Niedźwiedź jest twoim przyjacielem? - spytała wpatrzona w zwierzę dziewczynka. Gdyby wyprostowała dłoń, bez trudu dotknęłaby palcem niedźwiedziego nosa.
      - Tak, przyjacielem z czasów wojny.
      - Nigdy mi o nim nie opowiadałeś - wypomniała dziadkowi Natalka.
      - Bo nigdy nie opowiadałem ci o wojnie, aniołku - westchnął dziadek.
      To była prawda, opowiadał Natalce mnóstwo historii, ale nigdy nie wspominał wojny. Gdy w radiu lub przy stole ktoś mówił o wojnie, twarz mu pochmurniała, a na jego czole pojawiały się trzy głębokie zmarszczki. Także i teraz się zasępił.
      - Usiądźmy - zaproponował, wskazując ławkę naprzeciw wybiegu.
Natalka usadowiła się obok dziadka i przypatrywała się niedźwiedziowi, wymachując nogami w powietrzu.
      - To dawne czasy, gdy byłem młody - odezwał się dziadek. - Wszystko zaczęło się, gdy we wrześniu 1939 roku nazistowskie Niemcy napadły na Polskę. Rozpoczęła się druga wojna światowa.
      - A ty też byłeś żołnierzem i walczyłeś na tej wojnie, dziadku? - spytała Natalka.
      - Tak, ale nim zostałem żołnierzem, byłem jeńcem wojennym. Najpierw z zachodu wkroczyli do Polski Niemcy, zaraz potem od wschodu armia radziecka. Tysiące Polaków, mężczyzn, kobiet i dzieci wywieziono do Związku Radzieckiego, daleko na wschód, do obozów jenieckich, w których ciężko pracowaliśmy, marzliśmy, głodowaliśmy... To były najcięższe chwile w moim życiu...
Dziadek przerwał i milczał przez chwilę. Niedźwiedź usiadł na ziemi i nastawił uszu. Najwyraźniej także przysłuchiwał się dziadkowej opowieści.
      - Dwa lata później Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. Wtedy nasz los się odmienił. Wypuszczono nas z więzień i obozów, a generał Władysław Anders zaczął tworzyć polską armię, która miała włączyć się do walki z Niemcami.
      - I ty służyłeś w tej armii?
      - Hmmm... - Dziadek ściągnął brwi i zadumał się. - Cóż to była za armia! Zabiedzeni, wychudzeni, butów nawet nie mieliśmy. Na szczęście generał Anders poprowadził nas ze Związku Radzieckiego do Persji, gdzie zaopiekowali się nami Anglicy. Dostaliśmy broń, sprzęt i w angielskich mundurach szkoliliśmy się na pustyni. Następnie przez Irak, Palestynę, Egipt udaliśmy się do Włoch.
      Podniósł z ziemi patyk, wyrysował na piasku mapę i zakreślił szlak polskiej armii.
      - We Włoszech wspólnie z żołnierzami z całego niemal świata walczyliśmy z Niemcami.
      - I wtedy poznałeś tego niedźwiedzia? - spytała dziewczynka.
      - Spotkaliśmy się w Persji. Później służyliśmy w jednej kompanii - odrzekł dziadek. Im dłużej wpatrywał się w ślepia siedzącego naprzeciw zwierza, tym bardziej jego twarz się rozpromieniała.
      - Przecież misie nie służą w wojsku! - oburzyła się dziewczynka.
      - Też mi się tak kiedyś wydawało - uśmiechnął się dziadek. - Ale Wojtek udowodnił, że to nieprawda. Towarzyszył nam cały czas, dodawał sił i wiary w zwycięstwo... - Dziadek opowiadał, dziewczynka słuchała, tymczasem niedźwiedź stanął na baczność i wymachiwał przednimi łapami, jakby się z kimś boksował.
      - Wojtek chce się bawić - roześmiał się dziadek. - Masz ochotę na zapasy z niedźwiedziem? - zwrócił się do wnuczki.
      - Ty coś bujasz, dziadku! - Natalce wszystko to wydawało się nieprawdopodobne. - Jak można ćwiczyć zapasy z niedźwiedziem i jak w ogóle niedźwiedź może walczyć na wojnie?
      - Nic nie bujam, aniołku. Wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale to długa historia.
      - Opowiedz mi ją koniecznie!
      - A już nie spieszy ci się do małpiszonów? - uśmiechnął się dziadek.
      - Nie! Wojtek jest dużo fajniejszy - odparła rezolutnie dziewczynka. - Opowiedz mi o nim, proszę. Od samego początku!
      -  Początek? - Dziadek podrapał się po głowie, jakby chciał w ten sposób obudzić dawne wspomnienia. - To było w kwietniu 1942 roku w Persji - zaczął swą opowieść.
      - Jechaliśmy wielgachną ciężarówką do obozu wojskowego w Gedera w Palestynie, gdzie mieliśmy tworzyć Armię Polską. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Drzemałem słodko, gdy nagle - łup! Coś potężnie huknęło mnie w głowę...
.......... więcej przeczytasz tylko w książce...........

czwartek, 10 października 2013

Kaktus, dobry pies.

(fragment)                                                                                          Barbara Gawryluk
Długie piętnaście minut


    Weronika bardzo nie lubiła zostawać sama w domu. Nawet na chwilkę, nawet na dziesięć minut. Mama zawsze zabierała ją ze sobą - do sklepu, na pocztę czy do banku. Ale kiedy zachorowała i nie chodziła do przedszkola, musiała się zgodzić na wyjście mamy.
    - Weroniczko, ja zaraz wrócę - tłumaczyła mama. - Popatrz na zegarek. Jak ta duża wskazówka dojdzie do cyferki trzy, będę z powrotem. To tylko piętnaście minut. Muszę iść do apteki, kupić dla ciebie lekarstwa.  
   - A nie możesz zaczekać, aż Wojtek wróci ze szkoły? - zapytała nieszczęśliwa Weronika.
 
      - Nie, bo jeszcze rano musisz zażyć antybiotyk. A zresztą Kaktus będzie cię pilnować. Wielki rudy pies pokręcił głową, jakby zrozumiał, co mówi jego pani. Przyczłapał do dziecięcego pokoju i położył się na dywaniku przed łóżkiem Weroniki.
      - Tylko nie wolno ci go brać do łóżka! Pamiętaj! To jest duży pies, przyzwyczajony do trudnych warunków i nie można go tak rozpieszczać!
      Kaktus niedawno trafił do ich domu ze schroniska dla psów. Pojechali tam całą rodziną właściwie po to, żeby wziąć jakiegoś małego szczeniaczka. Ale kiedy zobaczyli smutne oczy zabiedzonego, wielkiego kundla podobnego do labradora, nie potrafili go zostawić.
      Kilka tygodni wcześniej ktoś znalazł w lesie psa, głodnego i wycieńczonego, przywiązanego drutem do drzewa. Ten ktoś zawiózł go potem do schroniska.
                                             *     *     *

Dali mu na imię Kaktus, a on od pierwszego dnia pokochał ich wielką psią miłością.
      -  Weroniczko, wychodzę! - zawołała z przedpokoju mama. - Zaraz wrócę.

Kiedy tylko za mamą zamknęły się drzwi, Weronika zaczęła sobie wyobrażać, co mogłoby się zdarzyć przez te piętnaście minut. Mogliby na przykład włamać się złodzieje i ukraść telewizor i komputer. Do sąsiadów przecież się niedawno włamali. Mogłaby pęknąć rura w łazience, tak jak w zeszłym roku przed świętami, a woda zalałaby znowu pół przedpokoju. Mógłby ktoś zadzwonić domofonem i wtedy nie wiadomo, co robić - odpowiadać czy udawać, że nikogo nie ma.
      - Kaktusiku, chodź tu do mnie. Przytul się, bo bardzo się boję.
Pies nie czekał ani chwili. Wskoczył na łóżko Weroniki i wyciągnął się, zajmując prawie połowę miejsca. Dziewczynka wtuliła się w jego ciepłe rude futro. Patrzyła na zegarek. Wydawało jej się, że wskazówki zatrzymały się i że mama nigdy nie wróci...  Zamknęła oczy i usnęła, obejmując psią szyję...
      - Kaktus, co ty robisz! - Mama stanęła w drzwiach pokoju. - Przecież prosiłam! Natychmiast na podłogę! Nie minęło nawet piętnaście minut, a ten nieznośny pies już to wykorzystał!
      - Mamo, nie krzycz na niego - Weronika przytuliła psią mordę. - Ja już nie będę się bała zostawać sama w domu. Możesz nawet iść na zakupy. Nawet na dwadzieścia minut. Z Kaktusem niczego się nie boję.

Dwa złote

      - Ten pies doprowadzi mnie do szału! - Mama wpadła do pokoju z lakierkami w ręku. Kaktus na wszelki wypadek schował się głęboko pod stół.
      - Ty już nie jesteś szczeniakiem! Masz trzy lata! Jesteś dorosły! - krzyczała mama. - Kiedy wreszcie przestaniesz gryźć moje buty?
      -  Mamo, przecież on nie rozumie, co ty mówisz - ostrożnie wtrąciła się Weronika.
      - Jak to nie rozumie? Oczywiście, że wszystko rozumie. Inaczej by się nie chował pod stołem. Kaktus, chodź tutaj!
      Pies  wyczołgał  się spod stołu, unikając spojrzenia swojej pani.
      - Tak właśnie wygląda nieszczęśliwy pies - powiedział Wojtek.
      - Nieszczęśliwy? Pies? To ja jestem nieszczęśliwa, że zgodziłam się wziąć go ze schroniska! Że też dałam się namówić!
      - Mamo, nie pamiętasz? Przecież to ty zadecydowałaś - uśmiechnął się Wojtek. - Był taki biedny i opuszczony.
      - No tak, ale teraz wyraźnie czuje się znakomicie, bo rozrabia jak szczeniak. Co ja zrobię z moimi eleganckimi butami? Nadają się tylko do wyrzucenia. - Mama, mrucząc pod nosem, wyszła do kuchni.
      Kaktus, już spokojny, wskoczył na fotel i zaczął machać ogonem. Wpatrywał się w Weronikę. Dziewczynka zapięła mu obrożę i wzięła smycz.
      - Mamo, idę z Kaktusem przed dom!
      - Dobrze, tylko nie odchodź nigdzie. Masz być cały czas na podwórku. I nie spuszczaj psa ze smyczy!
      Weronika zbiegła z Kaktusem po schodach. Wielkie
psisko zaciągnęło ją na skwerek. Dziewczynka  usiadła  na ławce,  a  Kaktus  na  długiej smyczy poszukiwał w trawie znajomych zapachów. - Te, mała, masz dwa złote? - Nagle  koło Weroniki  wyrosło dwóch dryblasów. Przerażona dziewczynka pokręciła przecząco głową.
      - Na pewno masz, nie oszukuj. Pokazuj kieszenie! - Młodszy chłopak wyciągnął rękę do kurtki Weroniki.
      W tym momencie zza ławki wyskoczył wielki rudy zwierz. Rzucił się na dryblasa, powalił go przednimi łapami i, warcząc, przytrzymywał przy ziemi.
      - Ratunku! - Drugi chłopak, wrzeszcząc, zaczął uciekać. Ale całe zdarzenie widział pan Marek, sąsiad, który w garażu naprawiał samochód. Złapał uciekającego chłopaka i wrócił z nim do Weroniki, próbującej odciągnąć ciągle warczącego psa.
      - Ale masz dzielnego obrońcę! - pochwalił Kaktusa, klepiąc go po grzbiecie. Pies dopiero wtedy się uspokoił. - A was żebym tu więcej nie widział! - huknął na przerażonych dryblasów. - No już, jazda mi stąd!
      - Weronika! Nic ci się nie stało? - Z bramy wypadła mama w pantoflach i fartuchu.
      - Nie, Kaktus mnie obronił. To najmądrzejszy pies na świecie.
      - Tak, tak - przyznała mama, głaszcząc rude futro. - Dobry, kochany pies. Chodźcie do domu, Kaktusowi  należy  się  duża porcja kiełbasy. Chyba mu nawet wybaczę te lakierki.
/dalsze losy Kaktusa w książce/


niedziela, 6 października 2013

Syrena

                                                                          Artur  Oppman  (OR-OT)  (1867-1931)

A widzieliście ją, tę syrenę  niby, kumie Szymonie?
—  Widzieć  nie  widziałem,   kumie  Mateuszu,   bo  drzewa  przysłaniały  źródełko,  a bliżej  podejść bałem  się jakości,  alem  słyszał, jak  śpiewa. — Alboż  to  syreny  śpiewają?
—   Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoby właśnie dzwonek srebrzysty  dzwonił.  Słuchałbyś  dniem  i  nocą.
—   No  i  co  dalej?  Co  dalej?
—   Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł,  inom  o  tej   syrenie  rozmyślał.
—   Ciekawość!   Warto  by ją  wypatrzyć,  zobaczyć.
—   Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy — umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze nie chrzczonej i kuszącego jej śpiewania  słuchać.
—   Grzech nie grzech — nie wiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika.  To  człek  mądry  i  pobożny;  on  powie  i  nauczy,  co  czynić  nam  należy.
—   Rzetelnie  mówicie,  kumie  Mateuszu,   chodźmy  do  pustelnika Barnaby.
—   Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej  osoby  przeróżności  dowiemy.
        Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej  Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów,  wilków  i   niedźwiedzi.
—   Więc  powiadacie,  że  śpiewała?
—   A juści!   Śpiewała;  gadałem przecie.
—   Hm!   I  często  se  tak podśpiewuje?
—   A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę,  wraz  ci  się na Bugaju jej  piosenka rozlega.
—   I  długo  też nuci?
—   Do  zachodu.  Jak  się  ino  ciemno  zrobi  na  świecie, już jej   nie  słychać.
—   To  nocami  nigdy  ze  źródła nie  wychodzi?
—   Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby  skowronek, jakby  dzwonek, jakby  skrzypeczki  lipowe:   to  ona.
—   O  to  mi  chodziło  właśnie.  Więc  trzeba tak  zrobić...
Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu,  aż  namyśli  się,  co  poradzić.
      Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
      Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem jak młotkiem w korę rozłożystego  dębu  i  wydłubywał  robaki.
      A  ojciec  Barnaba namyślał  się, namyślał, aż  rzecze:
—  Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile że takiego się żaden czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na  zamku  trzyma  i  niech  mu  wyśpiewuje.  Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze  żałośliwe jest  syrenie  śpiewanie.
—   Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc  tedy  do  pełni  miesięcznej?
—   Tak jest,  do  pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę. Tam gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamieni Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
       W lesie tym, z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się  w   głęboki,  bystro  płynący  potok.  Nad potokiem rosły  białokore brzozy,  wierzby  pokrzywione  maczały  w  nim długie gałęzie, kwitnęły polne róże i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec. W tym to  potoku  mieszkała właśnie  syrena.
      Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane  gwiazdami  niebo  i  przyglądała  się  ziemi  uśpionej,  lasowi  i  źródłu.
      Ale  w  lesie  nie  wszyscy  spali.  Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one wśród  krzaków gęstych i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i  pustelnik, ojciec  Barnaba.
      Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym  widać ją było doskonale. Miała długie, kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom  aż  serca  zamarły  ze  wzruszenia.
      Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto, w ciszy tej czarownej nocy, zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
      Wtem z krzaku, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem,  z  witek wierzbowych splecionym, i  wyciągnęli  z  wody  na  murawę.   
      Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie  zatkane.
—   Co teraz począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym gorączkowym głosem.
—   Co  począć? — rzeknie pustelnik.  — Poczekajcie,  zaraz  wam powiem.
Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziemy po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska!   Dobrze  mówię?
—   Dobrze  mówicie,  ojcze Barnabo,  mądrze  mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna nad podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczami, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy  niekiedy  o  ziemię,  zupełnie jak u wyjętego  z  wody karpia lub  szczupaka.
—   Czas  nam w  drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją! 
Szymon  i Mateusz  dźwignęli  syrenę  i ponieśli ją  w  stronę  wioski.
—   Otwieraj,  Staszku!
—   Otwieraj  no  co  prędzej!  Cóż to?  Zarżnęli  cię  zbóje,  że  się  nie  ruszasz?
—   Nie  gramol  się,  gamoniu!   Skorzej!   Skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z  pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski  licznych krów.
—   A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali  się  czy  co  takiego?
Zaszurgał  ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła  się  gibka,  młodzieńcza postać pastucha Staszka.
—  Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo, i wy, Szymonie i Mateuszu?
—   Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O   świcie  do  Czerska  ją  zawieziem,  do  księcia!
—   Syrena?  Jezusie,  Maryjo!  Prawda!  Jakaż  ona śliczna!
—   Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać  przybierze,   aby  tym  łacniej  otumanić  chrześcijańską duszę.
—   Boże miły! Prawdę mówicie? To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam  z  nią  zrobić?
—   Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków  nie  zerwała,  bo  ucieknie.
—   Ha!   Każecie  pilnować,  to  będę pilnował!  A kiedyż  po  nią przyjdziecie?
—   Mówilim.   Skoro  świt.  Teraz ją położym w  oborze,  niech leży.
—   A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją  zdajem.
—   Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć bezkurcyja zły jak  sam diabeł,  to  i  z  syreną poradzę.
—   No, to bywaj zdrowy!  Będziem tu  z powrotem,  ino patrzeć!
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali,  patrzył w  nią bacznie i oczu  z dziwowiska nie  spuszczał. Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy modre wilgotne od łez, przesmutne oczy.
        I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru  zaziemskiego  pełnych.
        I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała. Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobków zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały  się  w  oszałamiającą pieśń  syreny.
       Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy,  o   których nigdy dotychczas nie pomyślał,  światy pełne aniołów i cudów.
       A  syrena nagle  spojrzała  wprost w  oczy  Staszka i rzekła:
—   Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki. A  dziwowisko  ślicznymi  rączkami  objęło  go  za  szyję  i  szepnęło:
—   Otwórz  wrota i  chodź  za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie. Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i  skierowała się  w  stronę Wisły. Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło  i  zachmurzyło  się  ponuro.  A  Staszek, jak urzeczony, szedł  za nią,  szedł  za nią,  bez  woli,  bez  myśli.
       Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli  na  widok  tak nadzwyczajny.  A  syrena  szła i  śpiewała.
       A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i   zawołała na  głos  cały:
—   Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam  waszą pieśnią, waszym  czarem  życia!  Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu,  na rozkaz książęcy śpiewała?
      Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać  nie  chcę  i  nie  będę. Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki  do  was  przemawiać.
      A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o  zwycięstwie.
     A tu tymczasem pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i   krzyczą:
—   Łapaj,  trzymaj,  nie puszczaj!  Ale!  Nie  puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek. Skoczył, wychynął z rzeki,  rozejrzał  się  dokoła,  zawołał:
—   Bóg  z  wami! I zniknął.
      Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne, bogate, warowne. A  miasto  owo,  później   stolica,  na pamiątkę  dziwnej  przygody  z  syreną  wzięło ją za  godło  swoje  i  godło  to  po  dzień  dzisiejszy  widnieje  na ratuszu  Warszawy.

O orlim gnieździe

(fragment)     
      Dawno temu, gdy nieprzebyte puszcze splątaną gęstwiną porastały rozległe równiny i zbocza nieba sięgających gór, liczne plemiona Słowian wędrowały  w poszukiwaniu  najdogodniejszych   siedzib...
Szły najpierw zastępy wojów odzianych w skóry, zbrojnych w łuki i oszczepy. Kroczyli dzielnie, torując drogę współziomkom: mężom i kobietom, starcom i dzieciom. Każdy z wędrowców dźwigał na plecach swój dobytek. Byli tacy, którym nie ciążył on wcale, lecz niektórzy uginali się do ziemi pod wypchanymi worami wszelkiego dobra. Młodzi chłopcy pędzili za ludzką ciżbą stada koni, krów, baranów i kóz. Pochód  zamykały  groźne  oddziały  tylnej   straży.
      Mijały dni i tygodnie, a oni wciąż wędrowali, przechodząc i pustkowia nieprzyjazne, i ukwiecone łąki. Nie zatrzymali się jednak nigdzie na dłużej niż trzeba było, żeby nieco odpocząć. Mrowie ludzi uparcie posuwało się naprzód. Nie mogły powstrzymać go ani zdradliwe bagna, ani kuszące ożywczym cieniem doliny, ani szumiące zagajniki, pełne leśnych rusałek i ich czarów.
                                                                                                                 Anna   Sójka
.......ciąg dalszy w bibliotece lub księgarni ..........
                                                     

Czy wojna jest dla dziewczyn? (fragment)

Rozdział 1.
      Pod koniec drugiego tygodnia naszych sierpniowych wakacji nad morzem Antek bardzo się zmienił. Nadal codziennie rano przychodził na plażę w towarzystwie swojej groźnie wyglądającej niani, ale to nie był już ten sam Antek. Spoważniał bardzo, nachmurzył się, wyprostował. Zaczął gdzieś znikać na długie godziny i prawie w ogóle przestał wchodzić do wody. Któregoś dnia podpatrzyłam nawet, jak skryty za plażowym koszem robi siedem i pół pompki, a potem ogląda swoje ramię i sprawdza, jak bardzo urosły mu mięśnie.
- Mogę z tobą poćwiczyć? - zapytałam wtedy znienacka, a on podskoczył jak oparzony.
- Zjeżdżaj stąd, Elka! To nie są babskie sprawy! - burknął. - A poza tym to jeszcze smarkata jesteś!
      O tej smarkatości to chyba tylko na złość powiedział, bo sam przecież ledwie pół roku ode mnie był starszy. On październikowy, a ja kwietniowa - gdybym się trochę pospieszyła i parę miesięcy wcześniej przyszła na świat, też bym się teraz tak jak on do czwartej klasy wybierała. Dziewczynką wprawdzie i tak bym była - z tym już nic nie dało się zrobić - ale jeszcze całkiem niedawno wcale mu to tak bardzo nie przeszkadzało. Ganialiśmy razem po wydmach, budowaliśmy zamek z piasku i Antek przyznał nawet, że północno-wschodnia baszta, czyli ta moja, jest prawie równie dobra jak jego południowo-zachodnia. Nie mogłam pojąć, skąd wzięła się ta jego nagła niechęć do kobiet.
- Nie to nie! - prychnęłam urażona. - Sam się baw!
Popatrzył na mnie z goryczą zmieszaną z dobrotliwym pobłażaniem i westchnął:
- Oj, dziecko, dziecko! Żebym to ja miał czas na zabawę!
      Ze wszystkich chłopaków na świecie on w tej chwili był najwstrętniejszy. Nie mogłam wytrzymać i pokazałam mu język.
      Następnego dnia nie spuszczałam Antka z oka. Postanowiłam dowiedzieć się, gdzie się tak ukradkiem wymyka, kiedy wszyscy smażą się na plaży. Koniecznie chciałam odkryć tę jego chłopacką tajemnicę, a potem powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę. Cha, cha! - zamierzałam się zaśmiać. - I to niby mają być te dorosłe sprawy?
     Antek z początku leżał na piasku i myślał. W cienistym wnętrzu wiklinowego kosza siedziała niania, której przykazano mieć na niego baczenie. Ponieważ Antek nie robił kompletnie nic, przed czym należało go pilnować, oddech opiekunki stawał się coraz głośniejszy, wolniejszy, bardziej miarowy, aż w końcu przeszedł w wyraźne pochrapywanie. Antek wyczekał jeszcze chwilę, żeby się upewnić, czy nianię sen zmorzył na dobre, po czym powoli podniósł się z piasku. Rozejrzał się po plaży, czy nikt go nie obserwuje. Udałam, że całą moją uwagę zaprząta kolekcja muszelek i kolorowych kamyków, ale kątem oka obserwowałam każdy jego ruch. Schylił się, niedbale wziął z piasku plażowe wiaderko, napełnił je wodą i ostrożnie stawiając stopy, ruszył w kierunku pasa nadmorskich wydm. Nie musiałam nawet go śledzić. Woda z jego wiaderka kapała na piasek i zanim słońce zdążyło ją wysuszyć, znaczyła na plaży wyraźny ślad. Poczekałam, aż jasna głowa Antka zniknie za wydmami, i szybko pobiegłam za nim. Przed szczytem wydmy ukucnęłam za karłowatą sosenką i ostrożnie wystawiłam głowę zza piaszczystego grzbietu. Znajdowała się tam płytka dolinka pomiędzy sąsiednimi wydmami. Antek klęczał na piasku zajęty jakąś pilną pracą i mruczał coś do siebie. Pełznąc na czworakach, podsunęłam się bliżej i wtedy usłyszałam wyraźnie:
- Melduję posłusznie, że dziesięć, panie generale!
      Podpełzłam jeszcze bliżej. Przed Antkiem na ziemi leżało dziesięć kulek ulepionych z wilgotnego piasku. Chłopiec przelewał właśnie wodę z wiaderka do niewielkiego dołka, żeby przygotować materiał na kolejne kule.
- Dwa pączki poproszę! - zawołałam wesoło, a on znowu nerwowo podskoczył.
- Już cię tu nie ma, szpiegu jeden! - warknął, ale ja postanowiłam się nie zrażać.
- Mogę z tobą polepić pączki? - zapytałam grzecznie.
      Popatrzył na mnie ze zgrozą.
- Pączki?! - krzyknął. - Dziewczyno! Wojna idzie, a ty mi tu o pączkach? To są pociski, a nie pączki!
      Kiedy zapytałam, po co mu pociski, zapadł się w sobie, jakby porażony moją niewiedzą. Potem kazał mi przysiąc na miłość ojczyzny, że to, co usłyszę, nie wyjdzie poza piaszczystą nieckę, w której byliśmy ukryci, i zaczął przyciszonym głosem:
- Znad morza, nisko nad ziemią leci niemiecki samolot, rozumiesz?
      Oczywiście, że rozumiałam. W ostatnich dniach prawie w każdej rozmowie dorosłych latały niemieckie samoloty, a wstrętny i śmieszny Hitler wymachiwał zaciśniętą pięścią.
- Myśli, że jest bezpieczny - tłumaczył dalej Antek. - Ale ja już na niego czekam, rozumiesz? Kiedy jest bardzo blisko, zrywam się z ziemi i rzucam w niego pociskiem. Kulka rozbija mu się na pancerzu, piasek wpada do silnika, silnik zaczyna się krztusić, samolot traci wysokość, pikuje prosto w ziemię i BUM! Rozumiesz?
      Rozumiałam i bardzo mi się podobał ten plan.
- A mogę porzucać z tobą? - spytałam, a on popukał się w czoło.
- No, to bym ci chociaż pociski podawała - prosiłam.
      Nie chciał o tym słyszeć.
- Wojna nie jest dla dziewczyn! - burknął, a ja pomyślałam, że to okropnie niesprawiedliwe.

Rozdział 2
- Prawda, że to nieprawda, że wojna nie jest dla dziewczyn? - zapytałam tatę, który wieczorem przysiadł na moim łóżku i starannie poprawiał mi kołdrę. Tata uśmiechnął się i powiedział:
- Wojna w ogóle nie jest dla dzieci, córeczko.
      Z początku trochę mnie ta odpowiedź rozczarowała, ale po chwili zaczęłam w niej dostrzegać także pewne dobre strony.
- Czyli dla chłopców też nie? - upewniłam się.
- Dla chłopców też nie - potwierdził tata, a ja bardzo się ucieszyłam.
- A w ogóle to będzie wojna? - spytałam.
      Właściwie to chyba chciałam, żeby była. Chciałam, żeby ten zarozumiały Antek na własnej skórze przekonał się, że sam też jest za mały na wojnę, i przestał zadzierać nosa.
      Tata spoważniał, odgarnął mi włosy z czoła i powiedział:
- Może i będzie, ale nie martw się, tobie na pewno nic nie grozi.
      Opowiedział mi o naszych potężnych przyjaciołach za granicą, którzy nie pozwolą nas skrzywdzić. Mówił o polskich żołnierzach, którzy mają karabiny, czołgi, samoloty i prawdziwe pociski, a nie jakieś tam śmieszne kulki z piachu. Mój tata był wysoki i strasznie, strasznie silny. Chyba w ogóle najsilniejszy na świecie. Potrafił bez najmniejszego trudu jedną ręką podnieść mnie i podrzucić jak lekką piłeczkę. Lecąc w powietrzu, zawsze głośno piszczałam, że niby okropnie się boję, ale tak naprawdę nie bałam się wcale. Wiedziałam, że tata mnie złapie i bezpiecznie postawi na ziemi. Nie chciałabym być w skórze tych złych Niemców, którzy przyszliby zrobić mi krzywdę. Oczami wyobraźni widziałam, jak wylatują jeden po drugim drzwiami i oknami, a mój tata otrzepuje po każdym ręce i grzecznie im radzi, żeby już nie wracali.
- A jak przyjadą po mnie czołgiem? - spytałam wesoło.
      To było zaproszenie do naszej ulubionej zabawy w Głupią Odpowiedź na Głupie Pytanie.
- To im powiem, że moja księżniczka jeździ tylko karetą.
- A jak będą do nas strzelać?
- To im zatkam lufę palcem.
- A jak będą mieć więcej niż dziesięć karabinów?
- To użyję też palców u nóg.
- A jak będą zrzucać bomby?
- To je złapię i odeślę im pocztą.
- A jak znowu je zrzucą?
- To dmuchnę tak mocno, żeby do nich wróciły. Tata nadął policzki i taką zrobił przy tym
śmieszną minę, że aż mnie brzuch rozbolał ze śmiechu.
- No, śpij już, córeczko - powiedział, całując mnie w czoło.
      Wstał, podszedł do drzwi i wychodząc zgasił światło. Zasypiałam cichutko chichocząc.
                                                                                                                                               Paweł Beręsewicz 
Co było dalej możesz sprawdzić w książce...