piątek, 9 maja 2014

Pan Twardowski

                                           autor: Anna  Sójka

           Żył kiedyś szlachcic, który znany był ze swojej mądrości. Ludzie mówili, że wszystkie księgi świata przeczytał, a co w nich było potrzebnego — zapamiętał. Na rynku krakowskim miał pracownię, w której tajemnicze mikstury przyrządzał. Podziwiano go i lubiano, bo niejednemu w ciężkiej chorobie dopomógł i radą, i lekarstwem.
           Nazywał  się  ten  szlachcic  Twardowski.

            Pewnego dnia, w kufrze pełnym starych pism szperając, znalazł tajemniczą księgę — w skórę oprawioną i złotem obitą. Pełno w niej było zaklęć magicznych, tajemniczych  słów  i  formułek.
           Zamknął się Twardowski w swojej pracowni, nie wpuszczał nikogo, tylko czarów próbował. Ale niewprawny był, niewiele więc mu z tego czarowania wychodziło. Mylił się ciągle, długo jednak nie rezygnował. W końcu postanowił skorzystać z takiego zaklęcia, które by diabła na jego usługi przywołało.
           Wymyślił sobie, że czart za niego czarami będzie się zajmował — co Twardowski umyśli to spełni bez trudu.           
        Zaprzestał więc szlachcic swoich prób, za to dniami i nocami do przyjęcia piekielnego wysłannika się szykował. Zioła potrzebne znosił, wywary gotował, magiczne słowa mamrotał. W księgę wielką co chwilę spoglądał, żeby tylko czegoś nie pomylić.

           Jakoż w dniu oznaczonym, o oznaczonej godzinie stanął przed nim czart we własnej osobie. Nos miał jak haczyk, szponiaste paznokcie, jedną nogę kurzą i długi, czartowski ogon. Rogi pewnie przykrywała czapka, bo Twardowski nie mógł ich dojrzeć. Mimo niezwykłego wyglądu gość nie był przerażający i szlachcic pomyślał sobie, że piekło musiało mu jakiegoś pośledniego diabła przysłać.      
          Tymczasem czart ukłonił się nisko i podał Twardowskiemu wielki pergamin. Był to cyrograf. Po trzech latach służby diabeł miał prawo do piekła duszę swego pana porwać. Twardowski długo się nie zastanawiał. Warunek tylko dopisał, że duszę swoją nie gdzie indziej, jak tylko w Rzymie czartu odda.
           Zgodził się diabeł i podpis swój założył. Nazywał się Mefistofeles. Twardowski również bez zwlekania  krwią  serdeczną  dokument podpisał.
        Rozpoczął Mefistofeles służbę ciężką, bez chwili wytchnienia prawie. I w drobiazgach się nim Twardowski wyręczał, i poważniejsze roboty zadawał. Na malowanym koniu jeździł, bez skrzydeł nad Krakowem latał, na kogucie podróżował. Kazał też diabłu srebro z całego kraju w jedno miejsce przenieść i piaskiem przysypać. Tak powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu. W Pieskowej Skale musiał czart skałę wielką cienkim końcem na dół ustawić, żeby tak po wsze czasy stała. Powiadają też, że na rozkaz szlachcica diabeł Wisłę kijem  zawracał  i  chaty  na jej  brzegu  z  makowych ziaren budował.
            Trzy lata minęły, a Twardowski ani myślał duszę do piekła oddać, sługę swego uwolnić. 

             Przypominał mu Mefistofeles o terminie, ale szlachcic do Rzymu się nie wybierał.  Dobrze  mu było  w  Krakowie.
          Wziął się wreszcie diabeł na sposób. Przybrawszy postać sługi stanął pewnego dnia przed Twardowskim i o uzdrowienie swojego pana prosił. Bogaty to ponoć był człowiek, w podkrakowskiej wiosce niemoc go nagła opadła i teraz bez ducha prawie w izbie karczmianej leży. Nikt mu pomóc nie może, chyba tylko medyk tak znakomity i sławny jak Twardowski.
          Połechtały miło szlachcica te komplementy. Wiele nie myśląc  z  sługą  owym  pojechał.
A  karczma nazywała  się  „Rzym".
          Spostrzegł swój błąd Twardowski, gdy tylko próg przestąpił, ale już było za późno.
          Diabeł zaraz w swej zwykłej postaci do niego przystąpił. Ledwo zdążył szlachcic dziecko małe z kołyski na ręce porwać. Wiedział, że go teraz czart do piekła nie zaciągnie, bo  do  duszy  maleństwa praw  żadnych  nie  ma.  Ale  i  Mefistofeles  był  sprytny.

          — Słowo szlacheckie waćpan dałeś — przypomniał.
         — Nie godzi się dzieckiem świeżo ochrzczonym zasłaniać.  W Rzymie cię dopadłem.  Twoja dusza do mnie należy.
Musiał mu Twardowski rację przyznać. Niemowlę do kołyski odłożył i na wszystko gotów przed czartem stanął. Tłum diabłów zaraz ich otoczył.
       Złapali Twardowskiego i przez komin wywlekli. W granatowe, rozgwieżdżone niebo lecieli, pewnie jakąś okrężną drogą, do piekła prowadzącą.
          Spoglądał szlachcic w dół i żal go coraz większy ogarniał. Wszystko co ukochał zostawił, sam się na piekielny ogień skazawszy.  O, gdyby kiedyś więcej miał rozumu i lekkomyślnie czarta nie wzywał.

Sam przecież dość mądry był, żeby w dostatku i poważaniu żyć. Niepotrzebne mu były tanie sztuczki diabelskie, którymi ludzi zadziwiał.
          Z żalu tego modlitwę dawną, z dzieciństwa jeszcze, przypominać sobie zaczął. Słowa jego brzmiały coraz głośniej i wyraźniej.
          Krzywiły się czarty, prychały, co wrażliwsze uciekać zaczęły, aż w końcu spostrzegł Twardowski, że sam został w pustce bezmiernej. Księżyca się tylko zdołał uczepić i tam, na srebrnym globie, osiadł. 
          Czasami nocą widać, jak po księżycowych bezdrożach wędruje, o życiu swoim rozmyśla,  w  stronę  Ziemi  spogląda.