sobota, 9 listopada 2013

Baltic. Pies, który płynął na krze.

                                                                             Barbara Gawryluk
Ucieczka

     Niebo rozbłysło kolorowymi fajerwerkami. Czerwone, zielone, niebieskie pióropusze wybuchały nad dachami miasteczka. Nocną ciszę przerywały głośne eksplozje. Mijały kolejne minuty nowego roku, a kaskady światła i dźwięku nie ustawały.
     Pod murami starego zamku pędził przerażony pies. Gnał przez zaspy, pokonywał zamarznięte kałuże. Przeskoczył zrujnowany mur i wciąż biegł, oby jak najdalej od przerażającego huku, od dziwnych, kolorowych świateł, które rozpryskiwały się nad jego podwórkiem.
     Wcześniej wieczór spędzał sam, tak jak wiele innych wieczorów, a czasem całych dni. W budzie stojącej niedaleko niewielkiego, szarego domu miał co prawda dość ciepło, w misce raz dziennie pojawiało się jedzenie, ale prawie nie pamiętał już dotyku ludzkiej dłoni. Od dawna nikt go nie głaskał, nikt do niego nie przemówił. Nie wiedział, co stało się z jego panią. Przestał już wierzyć, że do niego wróci. W jej domu zamieszkali jacyś obcy ludzie i pies czuł, że nie należy do ich rodziny.
     Kiedy tego wieczora ustawili na podwórku jakieś dziwne patyki, nie przeczuwał, że będą to jego ostatnie godziny w starym domu. Obserwował ich, siedząc przy budzie, do której był uwiązany długim łańcuchem. Kiedy odpalili pierwszą petardę, głośno zaskowyczał i zerwał się na cztery łapy. Przy huku kolejnej mocne szarpnięcie wystarczyło, żeby łańcuch puścił. Pies rzucił się do ucieczki. Nie wiedział, dokąd pędzi, chciał tylko uciec od nieznośnego, przerażającego huku i ludzi, którzy nawet nie zauważyli jego ucieczki.

Batonik od Pawełka

     Pies był w drodze już od wielu godzin. Przed wybuchami fajerwerków schował się w pobliskim lesie. Znalazł suchą plamę trawy pod rozłożystym świerkiem i udało mu się przedrzemać kilka godzin. Przed świtem ruszył przed siebie. Nareszcie zrobiło się cicho. Wybiegł na polną drogę, ominął kilka wiosek. Nie czuł głodu, a pragnienie gasił w kałużach powstających z topniejącego w słońcu śniegu. Już nie było tak zimno jak w nocy. Mróz zelżał, z dachów kapała woda.
     W pobliżu kolejnej wioski zauważył dzieci zjeżdżające na sankach z górki. Przysiadł niedaleko nich. Przyglądał się małemu chłopczykowi w niebieskiej czapce z białym pomponem. Malec mozolnie wchodził pod górę, ciągnąc za sobą sanki. Ustawiał je na szczycie, odpychał się i zjeżdżał. I tak raz za razem. Aż odepchnął się tak mocno, że sanki pojechały o wiele dalej niż zwykle i zatrzymały się przy niewielkim szarym psie. Ten odskoczył przestraszony, ale po chwili przysiadł i przyjrzał się uważnie chłopczykowi.
     - Hej! - powiedział chłopiec. - Co tu robisz? Gdzie jest twój pan? Pies machnął ogonem i nie ruszył się z miejsca.
     - Fajny jesteś. Ale mama mówi, że nie wolno się zbliżać do obcych psów. Zaraz ją zawołam. A tu ci zostawiam batonik, chcesz? - I chłopiec wyjął z kieszeni napoczęty baton. Po chwili biegł już w kierunku domów za górką.
     Pies niepewnie wstał i podszedł do porzuconej na śniegu czekoladki. Powąchał ją ostrożnie. Co za zapach! Zupełnie nieznany! Chociaż nie, dawniej czasem właśnie tak pachniała jego pani. Ale ona nigdy nie dała mu posmakować tego zapachu.
     Pies delikatnie wyjął batonik ze sreberka. Zjadł go ze smakiem. Wolałby dostać miskę kaszy, ale wiedział już, że teraz nie może wybrzydzać. Musi dawać sobie radę sam. Usłyszał głosy, podniósł łeb i zobaczył chłopczyka zbliżającego się z młodą kobietą.
     - Pawełku, nie możemy do niego podchodzić - mówiła. - To jakiś dziki pies, popatrz, nie ma obroży. Może być groźny. Trzeba zawiadomić sołtysa, może tu do niego kogoś przyśle.
W tym momencie od wioski znowu dobiegły odgłosy wystrzałów, a na niebie pojawiły się kolorowe race.
     - Mamo, patrz! - zawołał Pawełek. - Ale fajne! Widać je, chociaż nie jest jeszcze całkiem ciemno! A mówiłaś, że fajerwerki są tylko w sylwestra.
     - Bo tak powinno być - zdenerwowała się mama. - Ja nie wiem, co to za zwyczaje. Tyle huku. Pewnie chłopakom zostały jeszcze z wczoraj i sobie używają. Ale gdzie jest ten pies?
     - Piesku, piesku! - wołał Pawełek. - Nie bój się! Mamo, patrz! Tam pędzi. Pod lasem!
Pies wpadł między drzewa. Nie oglądał się za siebie, nie słyszał wołania chłopczyka. Chciał zostawić za sobą te straszne wybuchy i światła strzelające w niebo. Nie rozumiał, co się dzieje. Jego serce tłukło się jak szalone ze strachu. Po wielu godzinach biegu, zziajany dopadł do pustej, walącej się szopy. Wczołgał się do środka przez rozbite piwniczne okienko i ułożył na pozostawionych przez kogoś starych szmatach. Tak minęła mu kolejna noc.

W przedszkolu

     - A ty, co tu robisz? - Pies usłyszał nagle skrzypnięcie otwieranych drzwi. Do pomieszczenia, w którym udało mu się przespać kilka godzin, weszło dwóch mężczyzn.
     - To jakiś psi przybłęda - odezwał się jeden z nich na widok kundla zrywającego się z brudnego posłania.      - Może ma wściekliznę? - Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku.
     - Wynocha stąd! - wrzasnął drugi. - To nasza szopa! Nie będzie nam tu byle kundel miejsca zajmował! Wynocha!
     Pies dał susa przez rozbite okno. Uciekał poganiany krzykami mężczyzn. Dlaczego tak się zdenerwowali? Przecież nie chciał zrobić im krzywdy. Nawet nie warknął. Chociaż najchętniej wyszarpałby ich za spodnie. To przez nich znowu musiał pędzić przez nieznane pola i łąki pokryte zmarzniętym śniegiem. Po kilku kilometrach rozbolały go łapy. I robiło mu się coraz zimniej.
     Dotarł do niewielkiego miasteczka i zziajany przysiadł przy śmietniku koło żółtego budynku z czerwonym dachem i z dużymi oknami. Do szyb przyklejone były papierowe gwiazdki śniegu. Z bocznych drzwi wyszła właśnie jakaś kobieta. Na ramiona narzucony miała płaszcz. Podbiegła szybko do śmietnika i wrzuciła do niego duży niebieski worek. Nie zauważyła, że z worka wypadło kilka kromek chleba. Ale widział to pies schowany za śmietnikiem. Rzucił się na nie, kiedy tylko kobieta znikła za drzwiami. To był chleb z pasztetówką! Pyszny, taki, jaki trafiał do jego miski kiedyś, dawno temu...
     Coraz mniej pamiętał swoją panią jej zapach, cichy głos, delikatne dłonie, które głaskały go po łbie albo drapały za uszami. U niej miał kolorowy materac w kącie kuchni, gdzie zawsze było ciepło. I miskę, która dwa razy dziennie zapełniała się pachnącym jedzeniem. Pies przysiadł przy śmietniku, przymknął oczy i próbował przypomnieć sobie zapach swojej pani. Pachniała trochę jak bułeczki waniliowe, jak miód z pasieki, jak czekoladowy batonik, słodko jak...
     - Hej, piesku, co tu robisz? - W słonecznej plamie pojawił się cień i ktoś pochylił się nad nim. - Tu nie wolno wprowadzać zwierząt, to jest przedszkole! - Pani Teresa, przedszkolanka, stała nad kundlem z kolejnym niebieskim workiem w ręce. Nie krzyczała na psa, ale słychać było w jej głosie niepokój. - Z kim tu przyszedłeś? Gdzie jest twój właściciel? - Rozejrzała się, ale podwórko przy przedszkolu było puste. - Pewnie jest ci zimno? I co ja mam z tobą zrobić?
Skulony pies łypał na nią smutnymi oczami. Był brudny, zmarznięty i głodny. Te kilka kanapek tylko na chwilę wypełniło jego pusty brzuch.
     - Poczekaj, przyniosę ci coś do jedzenia - uśmiechnęła się pani Teresa. - Tylko siedź tutaj, nie wolno ci wchodzić do przedszkola!
     Znikła w drzwiach budynku. Pies czekał, wpatrując się w nie z nadzieją. Kręcił łbem przy każdym odgłosie, ale dopiero po dłuższej chwili drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich miła pani.
     - Mam tu dla ciebie resztki z obiadu. - Postawiła przed nim pełną miskę. - Dzieci właśnie skończyły jeść. Powiedziałam im, że to dla ciebie. Widzisz ich buźki w oknach?
Pies patrzył na kobietę i wsłuchiwał się w jej spokojny głos. Wydawało się, że wszystko zrozumiał. Machnął ogonem i zabrał się za jedzenie.
     - Zadzwonię po straż miejską. Ktoś powinien się tobą zająć - zdecydowała pani Teresa. - Nie możesz się tak włóczyć. W schronisku dadzą ci miejsce w kojcu, a może będziesz mieć szczęście i ktoś cię stamtąd weźmie. A może znajdzie się twój właściciel?
Pies wylizywał już miskę, kiedy kobieta dodzwoniła się do strażników.
     - Tak. Niewielki kundelek. Nie ma obroży ani żadnego znaczka. Nigdy go tu wcześniej nie widziałam. Jest bardzo łagodny. Wygłodzony i zmarznięty. Proszę? Nie mogę go wziąć do środka, do przedszkola, nie mogę narażać dzieci. Proszę przyjechać...
     Pies wpatrywał się w kobietę i kręcił łbem. Rozumiał, że trzeba czekać. Nie bardzo wiedział na co, ale tej pani o miłym głosie chyba można było zaufać.
     Ale kiedy na ulicy pojawił się wielki niebieski samochód, z którego wysiadło trzech mężczyzn z dziwnymi przedmiotami, pies zerwał się na cztery łapy. To nie wróżyło nic dobrego! Ci mężczyźni wcale nie zachowywali się tak, jak ta miła pani. Krzyczeli i klaskali, próbując zagonić go do samochodu. Pies dostrzegł wystraszone buzie dzieci w oknach przedszkola. Dwie dziewczynki, machając do niego, wyraźnie pokazywały mu, żeby uciekał! Zauważył, że między samochodem a wyższym z mężczyzn zrobiło się trochę miejsca. Skoczył w tę lukę i zaraz znalazł się na ulicy. Pognał w kierunku przystanku i wskoczył do stojącego na nim autobusu. Drzwi zamknęły się i autobus odjechał.
     - I co, nie będą panowie go ścigać? Trzeba jechać za tym autobusem! - wołała pani Teresa, a uradowane przedszkolaki biły brawo. Ale strażnicy nie mieli zamiaru nikogo ścigać.
     - Najważniejsze, że nie zagraża już dzieciom - powiedzieli. - Skoro jest taki sprytny, na pewno da sobie radę.