środa, 4 listopada 2015

Legenda o Syrence Warszawskiej

Na podstawie legendy napisanej przez Artura Oppmana.

1.

— A widzieliście ją, tę niby syrenę, kumie Szymonie?
— Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przesłaniały źródełko, a bliżej podejść jakoś się bałem.  Ale słyszałem jak śpiewa.
— Syreny śpiewają?
— Jakże to? Nie wiecie o tym, kumie Mateuszu? Śpiewają! Jeszcze jak! Głos tak się rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakby dzwonek srebrzysty dzwonił. Słuchałbyś dniem i nocą.
— No i co dalej? Co dalej?
— Ano, nic dalej. Słuchałem, słuchałem, a radość jakaś i szczęście, rozpływały mi się po kościach. W końcu śpiewanie ucichło. Widocznie syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już słońce zachodziło. Ja powlokłem się do chaty, ale spać nie mogłem, tylko o tej syrenie rozmyślałem.
— Ciekawe.... Warto by ją było wypatrzeć, zobaczyć.



— Ale jak? Przecież jeśli nas ujrzy,  ucieknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to grzech przyglądać się takiej niechrzczonej istocie i słuchać jej kuszącego śpiewania.
— Grzech nie grzech, nie wiadomo! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on podpowie co nam czynić należy.
— Słusznie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika Barnaby.
— Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.

     Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy znad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosi, turów, wilków i niedźwiedzi.
.2.

— Więc powiadacie, że śpiewała?
— Naprawdę, śpiewała. Mówiłem przecie.
— Hm! I często sobie tak podśpiewuje?
— Codziennie! Jak tylko słoneczko ma się ku zachodowi, czerwienią i złotem pomaluje Wisełkę, zaraz się na Bugaju jej piosenka rozlega.
— I długo tak nuci?
— Do zachodu. Jak się tylko ciemno zrobi na świecie, już jej nie słychać.
— To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?
— Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale zapomniałem powiedzieć, że w pełnię księżyca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam sobie na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś słychać z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.
— O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić…
Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.        
          Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową szatę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć. Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie, uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z grubsza ociosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w borze, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki.
          A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:
— Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; do odzień naszych przyczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże. Zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wyjdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony. Takiego żaden się czar nie ima. Zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.
          Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałosne syrenie śpiewanie.
— Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, choćby najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako ten głos syreny. Więc tedy do pełni księżyca?
— Tak jest, do pełni.
          I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.

3.

          Tam, gdzie dziś nad wybrzeżem Wisły, nieopodal kamienic Starego Miasta rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.  W lesie tym z pagórka wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.
           Nad potokiem rosły białokore brzozy i wierzby. Moczyły w nim swoje długie, pokrzywione gałęzie. Polne róże i niezapominajki haftowały kwiatkami zielony traw kobierzec.
W tym to właśnie potoku mieszkała syrena.
           Była piękna, pogodna noc. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu. 
            Ale w lesie nie wszyscy spali.
Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły wśród krzaków gęstych i ciekawymi oczyma patrzyły w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy księżyca. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.
            Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewczyna nadziemskiej urody. W świetle księżyca widać ją było doskonale. Miała długie kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję. Szafirowe jej oczy wzniesione ku górze, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno. Twarz syreny ozdobiona lekkim rumieńcem tchnęła takim czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.
            Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy i nagle w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w nim bez pamięci.
            Wtem wszyscy trzej wyskoczyli z krzaków cicho, bez szelestu i rzucili się na syrenę szybciej niż ryś drapieżny rzuca się na przebiegającą łanię. Skrępowali ją powrósłem z witek wierzbowych splecionym i wyciągnęli z wody.
            Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
— Co teraz począć? Co z nią począć? — zaczęli pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.
— Co począć? — rzeknie pustelnik — poczekajcie, zaraz wam powiem.

            Nim ją do księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie pastuch, Staszek. Skoro świt wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?
— Dobrze mówicie, ojcze Barnabo, mądrze mówicie!


           Księżyc jasno świecił nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę. Do pasa była to panna nad podziw urodziwa, od pasa zaś ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zamkniętymi, cudnymi oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściła i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub szczupaka.
— Czas nam w drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją!
            Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę wioski.

4.
— Otwieraj, Staszku!
— Otwieraj no co prędzej! Cóż to? Zarżnęli cię zbóje, że się nie ruszasz?
— Nie gramol się, gamoniu! Szybciej! Szybciej!


            I rozległy się głośne uderzenia pięści Szymona i Mateusza we wrota obory. Wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wycięte otwory, widać było rogate krowie łby.
— A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się, czy co takiego?
            Zaszurał ktoś bosymi nogami i ziewnął szeroko.
            Chwilę później skrzypnęły wrota i z mroku wynurzyła się młodzieńcza postać pastucha Staszka.



— Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo i wy Szymonie i Mateuszu?
— Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie do Czerska ją zawieziem, do księcia!
— Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż ona śliczna!
            Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby tym łatwiej otumanić duszę.
— Boże miły! Prawdę mówicie? To ona dusze potrafi otumanić? I cóż ja mam z nią zrobić?
— Pilnować do rana! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo ucieknie.
— Ha! Każecie pilnować, to będę pilnował. A kiedyż po nią przyjdziecie?
— Skoro świt. Teraz ją położymy w oborze, niech leży.
— A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Pod twoją opieką ją zostawiamy.
— Już wy się nie bójcie! Umiałem sobie dać radę z graniastym byczkiem to i z syreną poradzę.
— No, to bywaj zdrowy! Wrócimy niebawem.

5.

             Staszek został sam na sam z syreną. Leżała pod ścianą obory na wprost okna, a Staszek siadł naprzeciwko 
i tak, jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie, oczu z niej nie spuszczając.
            Księżyc świecił mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny. Jak gwiazdy jaśniały jej oczy wilgotne od łez, przesmutne. Patrzył nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy nie widział podobnie ślicznej twarzy, pełnej nieziemskiego czaru.
            I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami i zaśpiewała.
Zaśpiewała piosenkę bez słów tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy żuć przestały i zasłuchały się w piękną pieśń syreny.
            Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał niczego podobnego. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy.

            A syrena spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:
— Rozwiąż mnie!
            Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł do niej i kozikiem rozciął krępujące ją sznury. Syrenka ślicznymi rękami objęła go za szyję i szepnęła:
— Otwórz wrota i chodź za mną.
            Usłuchał. Otworzył wrota na oścież i czekał, co się stanie.
Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły. Szła i śpiewała. Krowy poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru jej piosence. Szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami płakać zaczęło. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią bez woli, bez myśli.
            Ustał deszcz, wyjrzało słońce. Z domostw wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. 

A syrena szła i śpiewała. A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:
— Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia! Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?
            Wam śpiewać chciałam. Na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę. Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać. A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.
            A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:

— Łapaj, trzymaj, nie puszczaj!
            A syrena chlup, do wody, a za nią w te pędy Staszek. Skoczył, wynurzył się z rzeki, rozejrzał dokoła i zawołał:
— Bóg z wami!

I zniknął.

      Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski miasto powstało, ludne, bogate, warowne, miasto - później stolica. Na pamiątkę przedziwnej przygody nad wiślanym brzegiem do dziś Syrena widnieje w herbie Warszawy.